11 października 2011

Ciemne sprawy


Produkcja: Australia, Rwanda
Rok produkcji: 2011
Oryginalny tytuł: Matière Grise
Reżyseria: Kivu Ruhorahoza
Obsada: Ruth Shanel Nirere, Shami Bizimana, Hervé Kimenyi, Jean Paul Uwayezu, Natasha Muziramakenga, Kennedy Mazimpaka
Czas trwania: 110 minut

„Ciemne sprawy” prezentowane są Konkursie Międzynarodowym Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Po kwadransie projekcji pierwsi zniecierpliwieni widzowie wygodniej moszczą się w fotelach. W połowie filmu rozpoczynają się peregrynacje ku wyjściu. Im bliżej finału, tym więcej pomruków niezadowolenia, ziewnięć, rozbłyskujących ekranów smartfonów. Atmosfera wyczekiwania na napisy końcowe.
                         
Pierwszy film pełnometrażowy zrealizowany w Rwandzie przez rwandyjskiego filmowca jest pod wieloma względami trudny w odbiorze. Decyduje o tym konstrukcja fabuły: podzielonego na akty filmu w filmie, rozbudowana symbolika i niespieszne tempo.

Młody reżyser szuka finansowego wsparcia umożliwiającego mu nakręcenie debiutanckiego filmu. Historii ludzi, którzy nie potrafią otrząsnąć się po ludobójstwie. Przedstawiciel rządowej komisji chętniej przeznaczyłby pieniądze na inspirujący projekt z przesłaniem, najlepiej o zapobieganiu AIDS lub przeciwdziałaniu przemocy domowej. Rozgrzebywanie przeszłości nie służy idei pojednania narodowego. Zwłaszcza, że reżyserska wizja Balthazara zapowiada wyjątkowo mroczny obraz z pogranicza snu i rzeczywistości. Zdjęcia do „Cyklu karalucha” ruszają mimo braku dofinansowania i widma rychłego bankructwa.

Po pierwszych próbnych scenach reżyser przenosi widza w świat kręconego filmu: opowieści o pogrążaniu się w szaleństwie. Owładnięty obłędem umysł zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym ludobójcy odtwarza sytuacje sprzed lat. Słyszy głos prezenterki radiowej wzywający do wytępienia karaluchów - Tutsich. Ktoś niezidentyfikowany karmi go, poi lokalnym piwem Primusem. Czyjeś dłonie podają środki odurzające, maczetę. Klaszczą w nagrodę za gwałt. Pomagają uciec. Szalony zbrodniarz miota inwektywami w kierunku budzącego pogardę karalucha - owada. Trwająca kilkanaście minut sekwencja to zlepek metafor i aluzji. Bez znajomości najnowszej historii Rwandy zrozumienie obrazu wydaje się niemożliwe.

Rozsądek opuścił też osierocone rodzeństwo dwudziestokilkulatków Justine i Yvana. Przeszłość powraca w okrutnych obrazach, wycofaniu, obezwładniającym lęku. Jedno drugiemu nie ułatwia powrotu do psychicznej równowagi. Miejsca i przedmioty wywołują z pamięci sceny gwałtu i przemocy. Kolejne dni nie przynoszą poprawy. Życie w stanie permanentnej paranoi sprawia psychiczny i fizyczny ból. Wlecze się niemiłosiernie i bezsensownie nie tylko dla bohaterów, ale i dla widza.

Brak akcji nuży. Irytują rozciągnięte w nieskończoność puste treściowo sceny, powtarzalność i przewidywalność. Trzy tworzące film opowieści są między sobą luźno powiązane. Lepiej sprawdziłyby się jako krótkometrażówki. Po seansie powracają pojedyncze, obezwładniające emocjonalnie sceny, które podczas projekcji uległy rozmyciu przez dłużyzny i miałką całość. W pamięci pozostają też słowa wiersza, którym zwykle milczący Yvan wyraża Justine wszystko, co trawi go od środka, a czego w codziennej rozmowie nie sposób wyrazić. Obraz dla pasjonatów. Zwłaszcza tych, którym odpowiadała stylistyka pokazywanego w Polsce w ramach ubiegłorocznych Nowych Horyzontów „Dnia, w którym Bóg odszedł” Philippe’a Vana Leeuwa. Na WFF wyświetlany będzie po raz ostatni w czwartek 13 października.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz