13 grudnia 2011

Pokuta Generała Golasa

Produkcja: USA
Rok produkcji: 2010
Oryginalny tytuł: The Redemption of General Butt Naked
Reżyseria: Eric Strauss, Daniele Anastasion
Czas trwania: 84 minuty

W 1996 roku niczym Paweł z Tarsu podążył za głosem Pana zrywając ze zbrodniczą przeszłością. Po latach jak rasowy celebryta skupia na sobie zainteresowanie mediów nie tylko w ojczystej Liberii. Historia jego tyleż spektakularnej, co wątpliwej przemiany z partyzanckiego watażki w chrześcijańskiego kaznodzieję przyciąga do Monrowii ekipy filmowe z całego świata. 

 Podczas trwającej od 1989 roku pierwszej wojny domowej w Liberii Joshua Milton Blahyi znany był jako generał Butt Naked. Dowodzone przez niego oddziały zapamiętano nie tylko za względu na wyjątkowe okrucieństwo. Chcąc zapewnić sobie ochronę mocy nadprzyrodzonych partyzanci walczyli nago. Mówiono, że Blahyi działał z natchnienia szatana. Praktykował kanibalizm. Składał ofiary z ludzi. W połowie lat dziewięćdziesiątych przepadł bez wieści. Świat usłyszał o nim ponownie, gdy triumfalnie obwieścił swe nawrócenie. Pod wpływem doznanego objawienia zaczął głosić dobrą nowinę wśród dawnych towarzyszy broni.

Droga od zwyrodniałego wojennego watażki do duszpasterza wzywającego do nawrócenia urzekła dziennikarzy. Reportaż o niezwykłej przemianie generała Golasa pokazał kanał BBC World News. Jego śladem podążyła też ekipa VBS.TV. W Polsce ich dokument The vice guide to Liberia z 2010 roku wyemitowało Planete. Butt Naked do tego stopnia zdominował niespełna godzinny film, że w polskiej wersji oryginalny tytuł zmieniono na Nagi Generał.

W 2005 roku na spotkanie z Joshuą Blahyi wyruszyli też amerykańscy filmowcy pracujący dla National Geographic: Eric Strauss i Daniele Anastasion. Efekt ich pięcioletniej pracy zatytułowany Pokuta Generała Golasa zaprezentowano po raz pierwszy w 2011 roku na festiwalu w Sundance. Jego warszawską premierę zapowiadano jako jeden z najmocniejszych punktów tegorocznego WatchDocs.

“Kiedy się wojna poczyna, to się piekło otwiera”[1]

Zadziwiające, z jaką łatwością Blahyi mówi o partyzanckiej przeszłości. On nie wyznaje grzechów, ale z dumą opowiada o tym, jaki był potężny i przebiegły. Rekrutował dzieci i przysposabiał je do walki, karmiąc ludzkimi narządami. Przy pomocy filmów i narkotyków tłumił ich strach przed śmiercią. Okaleczał nawet najbliższych współpracowników. „Zadawanie ludziom bólu sprawiało mi przyjemność” – wyznaje. Szacuje, że jest odpowiedzialny za śmierć 20 tysięcy ludzi.

Obecnie Joshua Blahyi to żarliwy ewangelista nauczający w slumsach Monrowii. Organizuje ośrodek pomocy dla dawnych towarzyszy broni: straconego liberyjskiego pokolenia dzieci-żołnierzy, po zakończeniu wojny bezrobotnych, bezdomnych narkomanów.

Przemawiając do rozmodlonego tłumu ma niespotykaną siłę oddziaływania. Z zabawnego rozmówcy czarującego inteligentną rozmową przeistacza się w charyzmatycznego przywódcę, sprawującego władzę nad ludzkimi umysłami. Kochanego i podziwianego. To zdecydowanie najmocniejsze sceny filmu. Łatwo ulec jego urokowi. „Musieliśmy stworzyć bardzo osobistą relację z Joshuą, jednocześnie zachowując perspektywę. Nie dać się uwieść jego charyzmie” – wyznała Daniele Anastasion w jednym z wywiadów udzielonych przy okazji festiwalu w Sundance [2].

Żal, spowiedź, zadośćuczynienie

Gdy w 2006 roku rozpoczyna pracę Komisja Prawdy i Pojednania (Truth and Reconciliation Commission), Joshua Blahyi jako pierwszy dobrowolnie składa obciążające go zeznania. Na co liczy: na uniknięcie kary, autopromocję dzięki telewizyjnej transmisji posiedzenia TRC? Wszak doskonale czuje się w centrum uwagi. Strauss i Anastasion nie podsuwają gotowej odpowiedzi. Nie wyjawiają również, czy wierzą w prawdziwość przemiany. Były generał zostaje rekomendowany do amnestii, ale wielu dawnych rebeliantów poprzysięga zemstę. Dla nich to mistyfikacja, nie kolejny krok na drodze duchowej transformacji.

Korzystając z obecności kamery Joshua podejmuje również próby pojednania z ludźmi, których skrzywdził w przeszłości. Więcej tu jednak aktorstwa niż skruchy. Żądań i nalegań niż próśb. Co powoduję, że ofiary na to przystają: strach, zobojętnienie czy obecność amerykańskich filmowców? Dokument potęguje wątpliwości w miarę oglądania i długo po zakończeniu.

Odpokutowanie

Poza jednostkowym wymiarem zbrodni i (braku) kary, amerykańscy dokumentaliści weszli o poziom wyżej, dotykając kwestii pojednania narodowego. Kluczowej, jeśli rozważy się siłę rażenia afrykańskich konfliktów: zerwanie więzi, upadek struktur państwowych i gospodarek, degenerację młodzieży przy równoczesnym współudziale w popełnianiu zbrodni tak szerokich mas społecznych, że ukaranie winnych przekształciłoby kraj w więzienie. Bez pojednania nie ma powrotu do normalności. Warunkiem pojednania jest publiczne przyznanie się do winy. Wyrażenie skruchy i próba zadośćuczynienia. Samo skazanie decydentów przez międzynarodowe trybunały czy zamknięcie za kratkami połowy społeczeństwa. 

[1] Przysłowie angielskie, za: Krzysztof Trzciński, Wojny w Liberii i Sierra Leone (1989-2002)
[2] Wywiad z reżyserami dokumentu: http://www.youtube.com/watch?v=q7yboWA3KfY

01 grudnia 2011

Tajny agent Jamie Bunda


Autor: Pepetela
Wydawnictwo: Claroscuro
Rok wydania: 2010
ISBN: 978-83-62498-00-0
Ilość stron: 360

Poznajcie Jaimę Bundę: detektywa o siedzeniu monstrualnych rozmiarów. Wiecznego stażystę w Biurze Kryminalnym, bez szans na awans. Ten groteskowy anty-James Bond to centralna postać satyry na społeczeństwo współczesnej Angoli ujętej w ramy pastiszowego kryminału.

Po dwóch latach bezczynnego przesiadywania w sali detektywów, fajtłapowaty Jaime Bunda staje przed życiową szansą. Ma wyjaśnić sprawę morderstwa nastolatki. Rozwiązanie kryminalnej zagadki nie spędza mu jednak snu z powiek. Nie chce zbyt szybko żegnać się z pierwszymi w jego zawodowym życiu atrybutami władzy: zdezelowanym samochodem służbowym z krnąbrnym kierowcą i telefonem komórkowym. Opasłe ciało nie predestynuje go do szaleńczych pościgów, a stale domagający się kolejnych porcji funje z bawolim mięsem żołądek nie sprzyja efektywnej pracy. Snuje się więc Bunda ulicami Luandy bez motywu ani poszlak za podejrzanym wytypowanym na chybił trafił. Nagle niczym deus ex machina natyka się na międzynarodową szajkę fałszerzy.

Zapewne gdyby Pepetela postawił sobie za cel napisanie powieści detektywistycznej, w tym momencie fabuła nabrałaby zawrotnego tempa, a przed czytelnikiem przeparadowałby szereg podejrzanych. Pisarz wybrał jednak zabawę formą, rezygnując z klasycznej detektywistycznej łamigłówki. Styl prowadzenia narracji nie pozostawia co do tego złudzeń. Angolski pisarz bawi się konwencją. Karci narratora. Wyolbrzymia, balansuje na granicy dobrego smaku, łamie reguły. Chętnie sięga po banał. Jeśli wprowadza postać arabskiej piękności, to czyni z niej tancerkę brzucha. Jego antykryminał to przeplatany rubasznym humorem krytyczny obraz funkcjonowania współczesnej Angoli. Brutalne metody policji, nepotyzm, deprawacja i afery na najwyższych szczeblach władzy versus bezrobocie, bieda i brak perspektyw nieuprzywilejowanych warstw społeczeństwa.

Połączenia pastiszowej konwencji i niewygodnych wątków społecznych to rozwiązanie ciekawe i popularne. Niestety w przypadku prozy Pepeteli coś nie zagrało. Z pozoru zabawne sytuacje wywołują co najwyżej uśmiech politowania. Przejaskrawione postacie z Bundą na czele nużą.

W cyklu powieści o Kobiecej Agencji Detektywistycznej Nr 1 Alexander McCall Smith potrafił stworzyć pełnokrwistą, budzącą sympatię bohaterkę Mma Ramotswe, wpleść niemałą porcję dydaktycznych pogadanek o bolączkach Botswany, a wszystko to ująć w ramy zręcznych, detektywistycznych zagadek. Pepetela zrealizował podobny pomysł, ale bez wdzięku i właściwych proporcji. Angolskich smaczków nie wystarcza, by to zrekompensować.

30 października 2011

Gdyby cała Afryka…


Autor: Ryszard Kapuściński
Wydawca: Agora
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-268-0526-4
Ilość stron: 408

„Gdyby cała Afryka…”, wydana dwukrotnie w 1969 i 1971 roku w zaledwie dwudziestu trzech tysiącach egzemplarzy, czekała na wznowienie aż 40 lat. Powróciła nakładem Agory, starannie opracowana edytorsko, wzbogacona fotografiami agencyjnymi i autorstwa Ryszarda Kapuścińskiego, aktualną mapą polityczną kontynentu, indeksem osób oraz posłowiem prof. Jana J. Milewskiego, historyka i afrykanisty. Jaka po latach jest jej wartość? Czy jedna z najwcześniejszych książek guru polskiego reportażu ma szanse zainteresować szerokie grono czytelników?

W 1962 roku trzydziestoletni Ryszard Kapuściński, mający w dorobku literacki debiut i pierwsze afrykańskie doświadczenia reporterskie z ogarniętego wojną domową Konga, zostaje wysłany na sześć lat do Afryki jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej. Trafia na kontynent przełomu dwóch epok. Między 1960 okrzykniętym rokiem Afryki a powrotem Kapuścińskiego do kraju jesienią 1966 roku w procesie dekolonizacji powstały 32 niepodległe państwa. Młode, niedoświadczone elity przejmujące władzę z rąk kolonizatorów nie radziły sobie z budową struktur państwowych w warunkach niemal całkowitego braku infrastruktury i kadr. Na nowo układały stosunki z niedawnym metropoliami oraz głównymi aktorami zimnowojennej areny międzynarodowej: Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim. Szukały drogi do afrykańskiej jedności, równocześnie zmagając się z opozycją wewnętrzną i pierwszymi wojskowymi zamachami stanu. Rządy ulegały korupcji, a sytuacja gospodarcza ukazywała coraz wyraźniej swe rozpaczliwe oblicze.

„W ciągu miesiąca przejechałem przez pięć krajów. W czterech panował stan wyjątkowy. W jednym prezydent został właśnie usunięty, w drugim uratował się tylko dzięki przypadkowi […]. Dwa parlamenty zostały rozwiązane. Dwa rządy usunięte. […] Na przestrzeni 520 kilometrów byłem kontrolowany dwadzieścia jeden razy i przeszedłem cztery rewizje osobiste” – relacjonował Kapuściński[1]. Dynamika zmian rozbudzała jego reporterską pasję. Nie stwarza jednak warunków do wyjścia poza ramy pracy korespondenta. Powstające wówczas teksty trafiały do prasy, radia i telewizji. „Nie pisałem ich z myślą o książce. Nawet z myślą o druku” – przyznał we wstępie. Mimo to wydawnictwo „Czytelnik”, z którym Kapuściński był związany przez większość literackiej kariery, dostrzegając walory reportaży z lat 1962-1966 podjęło decyzję o publikacji piętnastu z nich w formie książki.

„Gdyby cała Afryka” to szeroki wachlarz tematów i form stylistycznych. Od otwierającego zbiór listu Millingi Millingi, bojownika o wolność Mozambiku, proszącego o finansowe wsparcie jego ślubnych planów. Poprzez komiczne sprawozdanie z posiedzenia parlamentu Tanganiki ze wspaniale uchwyconą atmosferą i językiem obrad. Do pełnej szczegółów analizy ówczesnej sytuacji politycznej, perspektyw i historycznych uwarunkowań rozwoju Nigerii, Rodezji, Algierii, Sudanu i wielu innych państw kontynentu. Peerelowski recenzent Jerzy Prokopczuk za najsłabsze części książki uznał właśnie owe „teoretyczne uogólnienia, paralele i porównania historyczne.” Cztery dekady później okazuje się, że właśnie na tym polu teksty Kapuścińskiego bronią się najlepiej. Jako wykształcony historyk miał zdolność widzenia pojedynczych faktów jako długotrwałych procesów historycznych. Charakteryzowane przez niego procesy i formułowane wnioski nie straciły na aktualności. Kto śledzący przebieg konfliktu w Sudanie może dziś odmówić słuszności zdaniu: „Sprawa Południa […] może stać się zalążkiem wielkiego konfliktu, który podzieli całą Afrykę.”

Pióro Kapuścińskiego wydobywa na przemian komizm, absurd i grozę omawianych zdarzeń. Bieżące fakty przeplatał frapującymi ciekawostkami. Afrykańską scenę polityczną: Ben Bellę, Tubmana, Burgibę, Nasera odmalował łącząc fakty z subiektywnym odbiorem dociekliwego obserwatora, błyskotliwą anegdotą lub ironicznym komentarzem. Według Marka Millera, dziennikarza reportażysty i wykładowcy uniwersyteckiego, łączące wyobraźnię i wiedzę pisarstwo Kapuścińskiego rodziło się z ograniczeń stylu agencyjnego: niemożności uchwycenia nastroju ulicy, dramatyzmu, klimatu.

„Gdyby cała Afryka…” daje przedsmak późniejszych tekstów mistrza. W następnych latach powrócił do nich, przeredagował, włączył do nowych tytułów. W wydanej w 1978 roku „Wojnie futbolowej” znalazło się w części lub całości sześć z piętnastu tekstów. W „Cesarzu” i „Hebanie” wykorzystał obszerne fragmenty dwóch kolejnych. Małgorzata Szejnert przypuszcza, że dla Kapuścińskiego zbiór reportaży z lat sześćdziesiątych miał wartość notatnika, materiału do mających powstać książek. Mogłoby to tłumaczyć, czemu nie zabiegał o jego wznowienie.

„Tego, czego nie dostrzegł u siebie Kapuściński, dostrzegli inni i dlatego mamy tę książkę” – podsumowywała Szejnert podczas październikowego spotkania zorganizowanego przez Polski PEN Club i Agorę w warszawskim Domu Literatury [2]. Książkę – co warto podkreślić – dla pasjonatów, znających pisarski dorobek Kapuścińskiego, którym wrażenie braku świeżości pomogą zrekompensować intelektualne zabawy polegające na porównywaniu zmian w tekstach, obserwowaniu rozwoju reporterskiej metody. Dla młodych czytelników to dodatkowo świadectwo peerelowskiego języka przetkanego takimi terminami jak burżuazja, walka klas, reakcja, imperializm. Dziennikarstwa, które musiało treścią i stylem sprostać wymogom zaostrzonej po 1968 roku cenzury. „Dla kogoś, kto upodobał sobie reportaż, a dodatkowo jeszcze Afrykę, ta książka jest jak elementarz” – rekomenduje Wojciech Jagielski. Nie sposób nie przyznać mu racji. Noblesse oblige.

[1] Ryszard Kapuściński, „Spór o sędziego zakończony upadkiem rządu,” [w:] Gdyby cała Afryka
[2] Cytowana w tekście wypowiedzi Małgorzaty Szejnert i Marka Millera oraz poglądy Jana J. Milewskiego pochodzą ze spotkania zorganizowanego przez Polski PEN Club i Agorę w warszawskim Domu Literatury w dniu 24 października 2011 roku.
[3] W pracy nad tekstem korzystałam z zasobów strony kapuscinski.info

21 października 2011

Gdzie krokodyl zjada słońce

Autor: Peter Godwin
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2008
ISBN: 978-83-7414-479-7
Ilość stron: 432

„Gdzie krokodyl zjada słońce” to niezwykle udany mariaż literatury faktu i literatury pięknej. Od pierwszych stron zwraca uwagę niebanalny styl narracji i powieściowa konstrukcja. Ani kunszt stylistyczny, ani autobiograficzna osnowa nie przesłaniają jednak nadrzędnej, reporterskiej funkcji pisarstwa Petera Godwina.

Według zuluskich wierzeń zaćmienie słońca to najgorszy ze wszystkich znaków na niebie. Połykając życiodajną gwiazdę niebiański krokodyl karze ludzi za ich postępowanie. W ciągu ośmiu lat, które obejmuje książka, nad Zimbabwe - ojczystym krajem autora - dało się dwukrotnie obserwować to złowieszcza zjawisko. Peter Godwin opowiada o państwie, które „jest niekwestionowanym liderem pod względem tempa ekonomicznego upadku, a jego gospodarka zwija się najszybciej na świecie.” Od czasu objęcia władzy przez Mugabe poziom życia mieszkańców Zimbabwe obniżył się o połowę. Wskutek reformy rolnej, przeprowadzonej w odwecie za popieranie opozycji przez potomków burskich i brytyjskich osadników, załamała się oparta na plantacjach białych farmerów gospodarka. Na polityczną scenę wkroczyły młodzieżowe bojówki i weterani wyzwoleńczej wojny z lat 70 zaprowadzając rządy terroru i przemocy. Szalejąca hiperinflacja, bezprawie, brutalne rozboje, chaos, brak podstawowych produktów, w tym benzyny i żywności uczyniły życie niemożliwym nie tylko dla wywłaszczanych białych farmerów, szukających schronienia za granicą, ale dla wszystkich niezwiązanych z reżimem. Między 1996 a 2004 rokiem nie mieszający na stałe w Zimbabwe Godwin korzysta ze zleceń anglojęzycznej prasy, by odwiedzić mieszkających tam rodziców przy okazji zbierania reporterskiego materiału. Spore fragmenty pisanych wówczas artykułów wplecie potem w książkową opowieść. Nadające rytm narracji wizyty w rodzinnym domu wyznaczają kolejne stadia degeneracji kraju. 

Mimo świetnego pióra, celnych spostrzeżeń i wyrazistych sądów książka nie przemawiałaby z taką siłą, gdyby nie warstwa autobiograficzna. Autor podkreśla w wywiadach, że dla niego „Gdzie krokodyl zjada słońce” to nie reportaż literacki, ale pamiętnik. „Spróbowałem opowiedzieć historię danego miejsca poprzez własne wspomnienia” – uściślił w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” w 2009 roku[1]. Pisarz i publicysta gościł wówczas w Polsce na festiwalu Pory Reportażu.

Rozkład Zimbabwe zbiega się w czasie ze schyłkiem życia rodziców autora, którzy po II wojnie światowej opuścili Anglię, wybierając Rodezję na swoją nową ojczyznę. Afryka miała być nowym początkiem w życiu ojca Petera: George’a Godwina, w rzeczywistości Kazimierza Goldfarba, Polaka żydowskiego pochodzenia, który stracił rodzinę w Treblince i powojennej zawierusze. Dawną, skrywaną przed najbliższymi tożsamość postanowił ujawnić dopiero, gdy historia zatoczyła koło i jako „biały Afrykanin z wyboru” padł ofiarą rasistowskich prześladowań. Z niesłabnącą uwagą śledzi się, jak wyjawienie rodzinnej tajemnicy wpływa na poszukującego własnej tożsamości Petera, prowadzącego żywot rozpięty między kosmopolitycznym Nowym Yorkiem a rodzimą Afryką, w której traktowany jest jak intruz. Przybliżając historię własnego ojca, pisarz zadaje kluczowe (nie tylko) dla losów białych osadników w Afryce pytanie, czy tam, gdzie nigdy nie będzie się miało szans być uznanym za swojego, można znaleźć swoje miejsce.

Najwyższe oceny należą się jednak autorowi za przepiękny obraz starzejących się rodziców. Ich wzajemnej miłości ukazanej bez patosu, w codziennych słowach i gestach. Ich przywiązania do przybranej ojczyzny, która odwdzięcza się za wierność szykanami, biedą i poniżeniem. Opowiadana przez Godwina historia wzrusza w niewymuszony, oczywisty sposób.

W Polsce nie ukazała się „Mukiwa”, pisarski debiut Petera Godwina, poświęcony dorastaniu w Zimbabwe. Wydawnictwo Czarne zapowiada jednak wydanie najnowszej książki pisarza „The Fear. The Last Days of Robert Mugabe” w maju 2013 roku. 

[1] "Spałowana Afryka krzyczy", Gazeta Wyborcza, z Peterem Godwinem rozmawiała Małgorzata I. Niemczyńska, 1 grudnia 2009 roku, http://wyborcza.pl/1,75475,7315708,Spalowana_Afryka_krzyczy.html

13 października 2011

Męska historia


Produkcja: Wielka Brytania
Rok produkcji: 2010
Oryginalny tytuł: A Man’s Story
Reżyseria: Varon Bonicos
Czas trwania: 90 minut

Prezentowana w ramach konkursu filmów dokumentalnych WFF „Męska historia” to success story o zabarwieniu celebryckim. Obliczony na kilka miesięcy projekt śledzenia z kamerą rozwoju kariery świetnie rokującego Ozwalda Boatenga, krawca ekskluzywnej mody męskiej, zakończył się dopiero po 12 latach. W tym czasie Boateng przebył drogę od znanego i cenionego projektanta do guru modowego światka.

Dokument rozpoczyna się 1998 roku i już od pierwszych ujęć nie pozostawia wątpliwości, że Varon Bonicos przyjął na siebie rolę nadwornego reżysera jego znamienitości Ozwalda Boatenga. Urodzony i wychowany w Londynie projektant, syn emigrantów z Ghany jest wówczas właścicielem sklepu przy ekskluzywnej londyńskiej Savile Row. Prasa komentuje doniesienia o kradzieży jego najnowszej kolekcji. Pokaz wypada poniżej oczekiwań, a była żona Pascale czeka na pieniądze z podziału majątku. To jedyny moment, kiedy życie projektanta nie układa się po jego myśli. Wyśmienita passa wraca wraz z pojawieniem się nowej miłości, rosyjskiej modelki Guynel. Od tej pory film staje się zapisem zawodowego triumfu Boatenga. Oglądamy wizjonerskie pokazy w urządzonych z przepychem salach. Pracę w atelier Givenchy, gdzie w 2003 roku Boateng obejmuje funkcję dyrektora artystycznego. Podbój Hollywood. W dobrym tonie staje się posiadanie kilkunastu garniturów od utalentowanego czarnoskórego Brytyjczyka, co na czerwonym dywanie z dumą podkreślają Jamie Foxx, Laurence Fishburne i Will Smith. Życie osobiste schodzi na drugi plan. Wszak piękna żona to tylko jeden z klejnotów w koronie Boatenga.

Jego żywiołem jest projektowanie. Jak podkreślają koledzy z branży, Boateng ma brytyjski zmysł elegancji i afrykańskie wyczucie koloru. Kolekcje projektanta ogląda się znakomicie. To nowatorstwo bez udziwnień. Barwne i męskie. Życie nie skąpi mu zaszczytów. W 2006 r. odbiera order Imperium Brytyjskiego z rąk królowej Elżbiety II. Na wybiegu, wśród burzy oklasków, czuje się wyśmienicie i wygląda lepiej niż pracujący dla niego modele. „Męska historia” to kolejny dowód na to, że urodziwi w życiu mają łatwiej. Ozwald Boateng to pełen charyzmy i uroku mężczyzna, świadomie wykorzystujący swój wygląd w autopromocji.

Niewiarygodne wydaje się, że wobec tych wszystkich ukazanych w filmie atutów, nie pojawia się nawet jedna, drobna rysa na tej odlanej w spiżu statui. Wszyscy rozmówcy wypowiadają się o Ozwaldzie w superlatywach. Najczęściej jednak komentarze pochodzą od samego Boatenga. Nawet osobiste wzloty i upadki udało się pokazać w korzystnym dla projektanta świetle.

Pod wpływem lawiny zaszczytów i popularności, ego Boatenga rozrasta się do takich rozmiarów, że czuje się gotowy do zbawiania Afryki. Chcąc promować kontynent wśród Afroamerykanów organizuje pokaz mody męskiej podczas szczytu przywódców afrykańskich w Ghanie z udziałem garstki hollywoodzkich aktorów. W kadrze migają twarze Kadaffiego i Mugabe. Po wszystkim Ozwald Boateng przyznaje, że nie rozumie, po co się tego podjął. Cóż, człowiek jest ułomny, a ułomnością sławy męskiego krawiectwa Ozwalda Boatenga jest umiłowanie splendoru. 

11 października 2011

Ciemne sprawy


Produkcja: Australia, Rwanda
Rok produkcji: 2011
Oryginalny tytuł: Matière Grise
Reżyseria: Kivu Ruhorahoza
Obsada: Ruth Shanel Nirere, Shami Bizimana, Hervé Kimenyi, Jean Paul Uwayezu, Natasha Muziramakenga, Kennedy Mazimpaka
Czas trwania: 110 minut

„Ciemne sprawy” prezentowane są Konkursie Międzynarodowym Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Po kwadransie projekcji pierwsi zniecierpliwieni widzowie wygodniej moszczą się w fotelach. W połowie filmu rozpoczynają się peregrynacje ku wyjściu. Im bliżej finału, tym więcej pomruków niezadowolenia, ziewnięć, rozbłyskujących ekranów smartfonów. Atmosfera wyczekiwania na napisy końcowe.
                         
Pierwszy film pełnometrażowy zrealizowany w Rwandzie przez rwandyjskiego filmowca jest pod wieloma względami trudny w odbiorze. Decyduje o tym konstrukcja fabuły: podzielonego na akty filmu w filmie, rozbudowana symbolika i niespieszne tempo.

Młody reżyser szuka finansowego wsparcia umożliwiającego mu nakręcenie debiutanckiego filmu. Historii ludzi, którzy nie potrafią otrząsnąć się po ludobójstwie. Przedstawiciel rządowej komisji chętniej przeznaczyłby pieniądze na inspirujący projekt z przesłaniem, najlepiej o zapobieganiu AIDS lub przeciwdziałaniu przemocy domowej. Rozgrzebywanie przeszłości nie służy idei pojednania narodowego. Zwłaszcza, że reżyserska wizja Balthazara zapowiada wyjątkowo mroczny obraz z pogranicza snu i rzeczywistości. Zdjęcia do „Cyklu karalucha” ruszają mimo braku dofinansowania i widma rychłego bankructwa.

Po pierwszych próbnych scenach reżyser przenosi widza w świat kręconego filmu: opowieści o pogrążaniu się w szaleństwie. Owładnięty obłędem umysł zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym ludobójcy odtwarza sytuacje sprzed lat. Słyszy głos prezenterki radiowej wzywający do wytępienia karaluchów - Tutsich. Ktoś niezidentyfikowany karmi go, poi lokalnym piwem Primusem. Czyjeś dłonie podają środki odurzające, maczetę. Klaszczą w nagrodę za gwałt. Pomagają uciec. Szalony zbrodniarz miota inwektywami w kierunku budzącego pogardę karalucha - owada. Trwająca kilkanaście minut sekwencja to zlepek metafor i aluzji. Bez znajomości najnowszej historii Rwandy zrozumienie obrazu wydaje się niemożliwe.

Rozsądek opuścił też osierocone rodzeństwo dwudziestokilkulatków Justine i Yvana. Przeszłość powraca w okrutnych obrazach, wycofaniu, obezwładniającym lęku. Jedno drugiemu nie ułatwia powrotu do psychicznej równowagi. Miejsca i przedmioty wywołują z pamięci sceny gwałtu i przemocy. Kolejne dni nie przynoszą poprawy. Życie w stanie permanentnej paranoi sprawia psychiczny i fizyczny ból. Wlecze się niemiłosiernie i bezsensownie nie tylko dla bohaterów, ale i dla widza.

Brak akcji nuży. Irytują rozciągnięte w nieskończoność puste treściowo sceny, powtarzalność i przewidywalność. Trzy tworzące film opowieści są między sobą luźno powiązane. Lepiej sprawdziłyby się jako krótkometrażówki. Po seansie powracają pojedyncze, obezwładniające emocjonalnie sceny, które podczas projekcji uległy rozmyciu przez dłużyzny i miałką całość. W pamięci pozostają też słowa wiersza, którym zwykle milczący Yvan wyraża Justine wszystko, co trawi go od środka, a czego w codziennej rozmowie nie sposób wyrazić. Obraz dla pasjonatów. Zwłaszcza tych, którym odpowiadała stylistyka pokazywanego w Polsce w ramach ubiegłorocznych Nowych Horyzontów „Dnia, w którym Bóg odszedł” Philippe’a Vana Leeuwa. Na WFF wyświetlany będzie po raz ostatni w czwartek 13 października.

09 października 2011

Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej


Autorka: Linda Polman
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7536-279-4
Ilość stron: 304

Radykalna i bezkompromisowa w formułowanych ocenach i wyciąganych wnioskach. Bezlitośnie obnażająca absurdy międzynarodowej działalności humanitarnej. Holenderska dziennikarka Linda Polman jako korespondentka odwiedziła dotknięte klęskami żywiołowymi i kryzysami regiony od Haiti, przez Afganistan aż po zachodnią i wschodnią Afrykę. Na tych doświadczeń oparła swoją demaskatorską „Karawanę kryzysu.” Błyskotliwie napisana analiza razi jednak jednowymiarowością.

Polman dostosowała dyskurs do z góry przyjętej, kontrowersyjnej tezy: pomoc przynosi więcej szkód niż korzyści. Pomstowanie na nieefektywność, niejasne cele i odwrotne od zamierzonych skutki pomocy rozwojowej nie jest niczym nowym. W 2008 r. ukazała się w Polsce poświęcona tej kwestii książka „Brzemię białego człowieka”, której autorem jest  ekonomista Banku Światowego William Easterly. W Stanach Zjednoczonych medialną karierę zrobiła wykształcona na Oksfordzie i Harvardzie Zambijka Dambisa Moyo, przedkładająca chińską współpracę gospodarczą nad setki milionów dolarów płynących szerokim strumieniem z Europy, USA i międzynarodowych instytucji finansowych. Nikt nie czyni tajemnicy z faktu, że wsparcie rozwojowe jest instrumentem polityki zagranicznej i jako takie, podporządkowane jest interesom państwa - donatora. W uchwalonej przez Sejm w sierpniu tego roku ustawie o pomocy rozwojowej polscy posłowie podkreślili szczególne znaczenie współpracy dla demokratyzacji krajów objętych programem Partnerstwa Wschodniego. Ze słusznością takiego zapisu, wyłamującego się z powszechnie przyjętego w Europie  prymatu „redukcji ubóstwa” można polemizować. Dyskusji nie podlega natomiast fakt, że bez finansowego wsparcia z Zachodu da się funkcjonować, na poparcie czego Moyo przytacza przykład dobrze prosperującej Botswany, korzystającej z pomocy w minimalnym stopniu.

Humanitarysta w białym land cruiserze

Linda Polman w swoich postulatach posuwa się znacznie dalej, wzywając do zaprzestania pomocy humanitarnej, czyli  – według  powszechnie stosowanej oenzetowskiej definicji – doraźnej interwencji „zaspokajającej najbardziej podstawowe potrzeby zachowania życia i godności ofiar sytuacji nadzwyczajnych, takich jak kataklizmy, katastrofy, konflikty zbrojne.” Pomoc humanitarna w sytuacjach nadzwyczajnych jest absolutnie konieczna –  podkreślają niosące ją instytucje. I wysoce szkodliwa – twierdzi Holenderka. Swoją argumentację opiera na przekonaniu, że przestrzeganie wywodzących się z konwencji genewskich szlachetnych zasady regulujących działalność organizacji humanitarnych: neutralności, bezstronności i niezależności jest nieosiągalne w kontekście współczesnych kryzysów i wojen.

Z jednej strony, dowodzi Polman, winni temu są współcześni humanitaryści - zgraja merkantylnych cyników wznoszących toasty „Let AIDS take care of them!” w przerwach partyjki golfa na polu „odbudowanym wcześniej niż doszczętnie zbombardowane szkoły i szpitale”. Wewnętrznie skłóconych, rywalizujących bowiem o milionowe kontrakty na realizacje nierentownych projektów, a wieczorami rzucających się „w drobne ramiona prostytuujących się dzieci.” (s.73).

Polman bezrefleksyjnie miota ciężkimi oskarżeniami wobec całego środowiska pracowników humanitarnych opierając się na jednostkowych przypadkach i nieweryfikowalnych, osobistych obserwacjach. Mnoży przykłady pojedynczych uchybień: skażona radioaktywnie żywność od Komisji Europejskiej, spleśniałe sery i rękawice narciarskie od prywatnych ofiarodawców, przeterminowane leki od firm farmaceutycznych. Mnogość podmiotów świadczących pomoc i jej masowy charakter oraz odrobina złej woli umożliwiają z pewnością oparcie analizy wyłącznie na negatywnych obrazach. Tak uproszczony obraz świata ułatwia z kolei wydawanie bezlitosnych sądów.

Kanapki pod bramą Auschwitz

Z drugiej strony, nawet jeśli wśród pracowników NGO trafi się kilku ideowców, a pracy nie odbiorą im samozwańczy szaleńcy i niekompetentni religijni fanatycy, defraudacją środków zajmą się sami odbiorcy pomocy. Dostarczaną żywność sprzedadzą na targu. Nie okażą wdzięczności za ofiarowane im protezy. Zadbają, aby w pobliżu kamer zachodnich telewizji nie zabrakło głodnych, okaleczonych dzieci. Autorka wydaje się oczekiwać, że w gronie potrzebujących znajdą się wyłącznie osoby o nieposzlakowanej opinii. W jej ocenie wszystkich pozostałych należało by pozostawić samym sobie. Bezkompromisowość Polman może wynikać z jej doświadczeń z obozu w Gomie, gdzie w 1995 roku pracowała jako korespondentka. We wschodnim Kongu schronił się wówczas blisko milion rwandyjskich Hutu, uciekających przed ofensywą FPR, w tym odpowiedzialni za ludobójstwo członkowie rasistowskich bojówek i armii rządowej. Wybuch epidemii cholery spowodował, że w ślad za uchodźcami ruszyła „pomocowa karawana” w asyście niezliczonych ekip telewizyjnych. Zachodni świat, który zamknął oczy na masakry Tutsich, postanowił zrehabilitować się śląc hojne wsparcie mieszkańcom obozu, w tym niedawnym ludobójcom. Skoro jednak nie było możliwości rozdzielania pomocy tylko wśród niewinnych, czy należało zrezygnować z jej udzielania w imię zbiorowej odpowiedzialności?

Obraz obozów dla uchodźców i ośrodków pomocy ofiarom działań wojennych w Sudanie, Somalii, Bośni czy Sierra Leone pióra holenderskiej dziennikarki to apokaliptyczna wizja triumfu mocy piekielnych, bez współpracy z którymi nie sposób realizować działalności humanitarnej. Polman kwestionuje sensowność niesienia pomocy w sytuacji, w której zasadnicza jej część trafia w ręce watażków wojennych, tym samym przedłużając trwanie konfliktu i przyczyniając się do eskalacji przemocy wobec ludności cywilnej. Posuwa się jednak do niewybaczalnego nadużycia porównując niesienie pomocy w skupiskach uchodźców do rozdzielania darów w obozów koncentracyjnych na zasadach dyktowanych przez faszystowskich zarządców.

Prosta wizja skomplikowanej rzeczywistości

Skłonność do uogólnień i przejaskrawień w połączeniu z niebanalną frazeologią i dziennikarskim populizmem podnosi niszczycielki potencjał książki. Polman niczym bokserski sędzia punktuje wszelkie potknięcia humanitarnego świadka, całkowicie pomijając jego osiągnięcia. Przekonuje, że istnieją dziedziny życia, w których da się zapomnieć o regułach gospodarki rynkowej czy roli mediów. Każe wierzyć, że uda się zrealizować wymagające specjalistycznej wiedzy i umiejętności projekty bez angażowania dobrze opłacanych fachowców. Lektura tej jednostronnej analizy nie zmieni proporcji między zwolennikami i krytykami działalności humanitarnej. Każdy tylko mocniej okopie się na swoich pozycjach bogatszy o nowe argumenty.



Tekst został wybrany recenzją miesiąca serwisu "Lektury Reportera".

27 września 2011

Kłopotliwa miłość


Produkcja: RPA
Rok produkcji: 2010
Oryginalny tytuł: Difficult love
Reżyseria: Peter Goldsmid / Zanele Muholi
Czas trwania: 48 minut

Afrykańscy przywódcy prześcigają się w homofonicznych wypowiedziach opartych na dogmacie postkolonialnego rodowodu homoseksualizmu. Dla prezydenta Zimbabwe Roberta Mugabe homoseksualiści „są gorsi niż psy i świnie, są wybrykiem natury i obrazą godności ludzkiej". W podobnym duchu wypowiada się prezydent Ugandy Yoweri Museveni, przyklaskując inspirowanemu działaniami ewangelickich kościołów amerykańskich zaostrzeniu przepisów skierowanych przeciw osobom nieheteroseksulanym. Społeczeństwa wtórują rządzącym mówiąc o „narzuconej siłą modzie z Zachodu”, „chorobie białych” i - niezależnie od wyznania – „aktach sprzecznych z wolą bożą.”

Korekcyjne gwałty lesbijek zdarzają się nawet w RPA, jedynym afrykańskim kraju, którego konstytucja zakazuje wszelkich form dyskryminacji, w tym ze względu na orientację seksualną. Od 2006 roku ustawodawstwo południowoafrykańskie dopuszcza nawet związki jednopłciowe z prawem do adopcji i dziedziczenia po partnerze. Do powszechnej akceptacji homoseksualizmu jednak daleko, skoro nawet obecny prezydent Jacob Zuma na kilka miesięcy przed liberalizacją prawa dał wyraz swoim poglądom deklarując, że "homoseksualiści są hańbą dla kraju i obrazą boską".

Chcąc przyjrzeć się aktualnej sytuacji nieheteroseksualnych czarnych kobiet w RPA, warto sięgnąć po pokazywany podczas festiwalu Afrykamera 2011, a obecnie dostępny legalnie i bezpłatnie w serwisie iplex dokument „Kłopotliwa miłość.” Przewodniczką po tym środowisku jest południowoafrykańska artystka fotografka Zanele Muholi. Jej ukazujące (zazwyczaj kobiece) piękno i miłość prace wystawiane były w Johannesburgu, Mediolanie, Londynie, Toronto, Wiedniu i Lagos.

Zanele prowadzi widza przez świat swoich inspiracji i proces tworzenia. Opowiada o dorastaniu w township w tradycyjnej rodzinie. O niedostępności obrazów nieheteronormatywnych modeli życia, które jej samej ułatwiłyby start w dorosłość, a czarnej społeczności gett pozwoliłyby wyjść poza truizm o nie-afrykańskości homoseksualizmu. O mentalnym dziedzictwie apartheidu, które daje o sobie znać nawet w kontakcie z jej białą partnerką. O tym, że wciąż można czuć się niewidzialną z powodu rasy. O bliznach apartheidu. Połączenie tematów rasowych i lesbijskich w twórczości Zanele wypływa z poczucia potrójnego wyobcowania jako czarnej homoseksualnej kobiety.

Dokument wykracza poza artystyczną działalność fotografki. Zanele Muholi – wizualna aktywistka jak sama siebie określa – odwiedza kobiety, które padły ofiarą korekcyjnych gwałtów i przemocy, zostały wyrzucone na margines społeczeństwa, ale nie straciły woli walki o sprawę LGBT. Także te, które dzięki otwartym, rozsądnym rodzicom i sąsiadom nie doświadczyły dyskryminacji, mimo że pochodzą z ubogiej, słabo wykształconej społeczności township.

Zanele Muholi pokazuje inne od powszechnie akceptowanych tożsamości. Przełamuje południowoafrykańskie tabu. Zadaje kłam mitologizowanej potrzebie budowania homogenicznego społeczeństwa. O swoich celach i motywacjach mówi w przykuwający uwagę, jasny sposób. Krytycy podkreślają wyjątkową intymność jej fotografii. Atmosferę szacunku i zaufania, w jakiej tworzy. Umiejętność uchwycenia czułości i piękna relacji łączących jej modeli. Widzowie docenią jej autentyczność, mądrość i energię oraz fotograficzny talent. Inspirujące 48 minut.

Więcej na temat Zanele Muholi na stronie: http://www.zanelemuholi.com/

17 września 2011

List do matki. Wyznanie miłości

Autorka: Waris Dirie
Wydawnictwo: Świat Książki
Rok wydania: 2009
ISBN: 978-83-247-0916-8
Ilość stron: 160

Z somalijskiej pustyni na światowe wybiegi i salony mody. Uciekając przed przymusowym małżeństwem Waris Dirie porzuciła surowe życie nomadów na rzecz osiągnięć zachodniej cywilizacji. W Europie odniosła zawodowy i finansowy sukces. Sława modelki pomogła jej nagłośnić okaleczający fizycznie i psychicznie rytuał obrzezania kobiet, któremu sama została poddana jako kilkuletnia dziewczynka. Jej wspomnienia spisane w książce „Kwiat pustyni” (wyd. 1998) okazały się wydawniczym sukcesem. Zachęcona przychylną reakcją czytelników kontynuowała pisarską przygodę publikując kolejno „Córkę nomadów” i „Przełamać tabu.”

Inspiracją do napisania czwartej w dorobku książki było pierwsze od dekady spotkanie z matką, której kilkutygodniowa wizyta w Wiedniu okazała się pasmem rozczarowań i kłótni, przyczyniając się do pogłębienia osobistych problemów byłej modelki. „List do matki” jest oskarżycielską odpowiedzią na zarzuty wysuwane podczas wiedeńskich sporów przez matkę i rodzeństwo autorki. Daleko mu do zapowiadanego we wstępie wyznania miłości. 

Waris Dirie z przeniesionego w 2009 roku na ekran „Kwiatu pustyni” to współczesny Kopciuszek. Rola ambasadorki ONZ walczącej o wprowadzenie zakazu obrzezywania kobiet wydaje się szczęśliwym zwieńczeniem wędrówki ku lepszemu życiu. Waris Dirie z wydanego w Polsce w tym samym roku „Listu do matki” to przepełniona żalem, nieradząca sobie z samą sobą czterdziestolatka, wyjątkowo krytyczna i całkowicie bezsilna wobec konserwatyzmu najbliższych. Po ponad dwudziestu lat życia w Europie i Ameryce nie ma wątpliwości, że klanowe, koczownicze społeczeństwo Somalii jest reliktem przeszłości kultywującym szkodliwe obyczaje i dyskryminujące praktyki, ukryte pod płaszczykiem muzułmańskich nakazów religijnych. Gloryfikowana we wspomnieniach matka okazuje się być ucieleśnieniem afrykańskiej, tradycyjnej obyczajowości, opartej na zabobonach i ludowych mądrościach. „Nigdy nie podawałam ręki białemu mężczyźnie. Każdy wie, że można się w ten sposób zarazić „biała chorobą”. I stać się biała!” (s.76) oznajmia tuż po przybyciu do Europy.

Na forum międzynarodowym Waris walczy o prawa kobiet, których znaczenia nie pojmuje jej własna rodzina. Dla najbliższych jest zeuropeizowaną i zlaicyzowaną outsiderką, do której zwracają się po pomoc i pieniądze, ale nie widzą powodu, aby wysłuchiwać jej racji. Konfrontacja z matką obnaża jej słabości, porywczość i rozchwianie emocjonalne. Zmienia z wojowniczki w dziewczynkę żebrzącą o miłość, matczyną dumę i zrozumienie.

Książki Dirie to nie rodzaj pisarstwa, po który sięga się ze względu na literacki kunszt. W przypadku poprzednich książek o ich popularności decydowała poruszana tematyka. Tym razem dużo mniej tu Afryki, więcej zmagań z własnymi demonami. Powracają pewne wyeksploatowane do granic czytelniczych możliwości wątki i sformułowania krążące wokół FGM (ang. female genital mutilation), dlatego nie sposób oprzeć się wrażeniu, że w „Liście do matki” brak świeżości i nowatorstwa. Autorka nie oszczędziła też sobie i czytelnikom popularnego w ostatnim czasie, choć niewiele wnoszącego do tej konkretnej historii, utyskiwania na zachodnią pomoc humanitarną. Najwyraźniej uznała, że jako Afrykanka i w tej sprawie powinna zabrać głos.

Na szczęście kolejna cześć autobiografii Somalijki to przede wszystkim wiarygodnie opisana relacja matki i córki, które rozdzieliła pokoleniowa, kulturowa i cywilizacyjna przepaść. To również ekshibicjonistyczna spowiedź osoby, która na co dzień zmaga się z samotnością, poczuciem wykorzenienia i nałogami. I choć ciągłe przeprowadzki tłumaczy naturą somalijskiej koczowniczki stęsknionej za Afryką, to w jej neurotycznej opowieści po raz pierwszy Europejka może przejrzeć się jak w lustrze.

02 września 2011

Skin

Produkcja: RPA, Wielka Brytania
Rok produkcji: 2008
Polski tytuł: brak
Reżyseria: Anthony Fabian
Obsada: Sophie Okonedo, Sam Neill, Alice Krige, Tony Kgoroge, Ella Ramangwane
Czas trwania: 107 minut

Lata pięćdziesiąte XX wieku upływały w RPA pod znakiem systematyzowania przy pomocy aktów prawnych społecznej teorii apartheidu, zakładającej osobny rozwój społeczności różnych ras. Przynależność rasowa determinowała możliwości kształcenia i wyboru zawodu. Ograniczono swobodę osiedlania się i poruszania poprzez system przepustek i  tworzenie stref zarezerwowanych dla białej ludności. Zakazano międzyrasowych małżeństw, a następnie również kontaktów seksualnych osób różnych ras. Nie-białych pozbawiono możliwości głosowania.

W 1955 roku w konserwatywnym południowoafrykańskim miasteczku Piet Retief przyszła na świat Sandra Laing, której niezwykła historia zainspirowała twórców „Skin”.  Dziewczynka miała ciemną skórę i wyraźnie afrykańskie rysy, mimo że urodziła się z dwojga białych rodziców, nieświadomych swego pochodzenia od czarnych przodków. Abraham i Sannie Laing, typowe afrykanerskie małżeństwo popierające segregację rasową i rządzącą Partię Narodową, otaczali córkę miłością i wychowywali jako białą. W wieku dziesięciu lat Sandra została wysłana do szkoły i tam po raz pierwszy stanęła twarzą w twarz z brutalną rzeczywistością. Wygląd nieświadomej swej odmienności dziewczynki wywołał oburzenie rasistowsko nastawionej kadry nauczycielskiej i rodziców. Poddani od najmłodszych lat indoktrynacji rówieśnicy czuli się uprawnieni do drwin i agresji. Sandra na postawie lekarskiej oceny czystości rasowej została sklasyfikowana jako koloredka i odesłana do rodzinnego domu w eskorcie policji. Ojciec postanowił nagłośnić sprawę w mediach i rozpoczął sądową walkę o przywrócenie córki do białej społeczności. Pozytywna dla Laingów decyzja trybunału umożliwiła dziewczynce powrót do szkoły, nie zmieniła jednak postawy wyznającego apartheid otoczenia. Nie widząc dla siebie miejsca w białej społeczności, siedemnastoletnia Sandra zaczęła szukać akceptacji wśród czarnych.

Epoka apartheidu w filmowym ujęciu to przede wszystkim eksploatowana do granic postać
Nelsona Mandeli, w tle biali więzienni strażnicy i brutalna policja. W przypadku „Skin” widz ma okazję spojrzeć na system z perspektywy „kasty rządzącej”. Na straży apartheidu stoi zbiór reguł określających fizyczne cechy ras, bez zająknięcia recytowany przez afrykanerskich nauczycieli, lekarzy, urzędników niskiego szczebla. Sam Neill w roli Abrahama to surowy afrykanerski ojciec, gotowy zabić w obronie nienaruszalności zasad. Nie żąda rewolucji, nie walczy o równość i sprawiedliwość, ale o przywrócenie własnej córki do systemu gwarantującego godne życie.

W roli Sandry zdecydowano się obsadzić Sophie Okonedo, brytyjską aktorkę o bardzo bogatym dorobku, znaną m.in. z „Niewidocznych” oraz „Hotelu Rwanda.” Co ciekawe, Okonedo budując postać mogła odwołać się do własnych doświadczeń. Ojciec Nigeryjczyk wcześnie porzucił rodzinę, toteż mała Sophie wychowała się w całkowicie białej rodzinie matki, europejskiej Żydówki. Gra Brytyjki jest stonowana, dobrze oddająca wycofanie i nieufność pierwowzoru filmowej Sandry. Jednak nawet uroda i talent Okonedo nie są w stanie uwiarygodnić czterdziestolatki grającej nastoletnią dziewczynkę. W rolę Sandry-dziecka wcieliła się Ella Ramangwane.

Opowiadanie o konsekwencjach życiowych wyborów, poszukiwaniu miłości, potrzebie bliskości i identyfikacji, odrzuceniu, długiej drodze do pojednania, wyrzeczeniu się własnych korzeni i tęsknocie za utraconym rajem dzieciństwa stwarza ryzyko popadnięcia w melodramatyczne tony. W „Skin” udało się tego uniknąć. Obraz można rozpatrywać w dużo szerszym kontekście, niż tylko ukazanie stosunków społecznych czasu apartheidu. To w rzeczywistości alegoryczna opowieść o nadawaniu tożsamości w procesie wychowania skonfrontowanym z potrzebą samookreślenia i akceptacji społecznej.

Film miał premierę na festiwalu filmowym w Toronto w 2008 roku. Został przychylnie przyjęty przez festiwalową publiczność m.in. w Dallas i Santa Barbara, zdobył również nagrodę jury dla najlepszego filmu w Palm Beach. W Polsce nie był dotąd dystrybuowany.

Zobacz trailer:


30 sierpnia 2011

Babcia w pustyni i w puszczy

Autor: Basia Meder
Wydawnictwo: Bernardium
Seria: Poznaj Świat
Rok wydania: 2010
ISBN: 978-83-7380-889-8
Ilość stron: 339

„W polskiej świadomości wciąż funkcjonuje obraz mieszkańców Afryki utrwalony przez Sienkiewiczowskie W pustyni i w puszczy. Operujący bezokolicznikami Kali jest dzikusem, który swoim zacofaniem do dziś potwierdza tezę o dzikiej Afryce. Problem w tym, że  Afryka w czasach Sienkiewicza i Afryka XXI wieku to dwie zupełnie różne rzeczywistości.” – pomstuje środowisko skupione wokół Fundacji „Afryka Inaczej” w godnej uwagi publikacji Jak mówić polskim dzieciom o dzieciach Afryki? pod redakcją Pawła Śledzińskiego[1]. Powieść piętnują ci, których znajomość tematu wyszła poza przygody Stasia i Nel: dziennikarze, podróżnicy, afrykaniści. W takim gronie nie ma potrzeby przekonywania kogokolwiek o jej utrwalającym stereotypy i skróty myślowe wpływie. Na wzmiankę  o Sienkiewiczu wszyscy z politowaniem kiwają głowami (jak podczas ubiegłorocznego spotkania z Konradem Piskałą, autorem książki „Sudan. Czas bezdechu” w warszawskim „Wrzeniu Świata”).

Jeśli wydawca wybiera tytuł „Babcia w pustyni i w puszczy” należy spodziewać się, że publikacja skierowana jest do nieco innego niż omówione powyżej grona odbiorców. Masowy czytelnik, nie doszukujący się pejoratywnych konotacji w powtarzanym w tekście do znudzenia określeniu „tubylcy”, ma szanse odebrać książkę Barbary Meder dużo przychylniej. Nie będą go irytować powracające niczym refren opisy pogodnych, uśmiechniętych, „wyglądających zdrowo” (str. 110) dzieci z lśniącymi w uśmiechu białymi zębami (sic!). Nie obruszy się na naiwne stwierdzenie: „Przecież ofiarowane przez nas pieniądze mogliby wydać z pożytkiem. Niestety, najprawdopodobniej pójdą na alkohol. Jak trudno jest pomóc.” (s.110). Wiara Meder w odmieniającą los moc kilku dolarów wręczonych przez turystów jest zdecydowanie na wyrost, a ubolewanie nad skalą wydatków na międzynarodową pomoc rozwojową i dalekimi od oczekiwań rezultatami to truizmy, bez których jej opowieść mogłaby tylko zyskać.

Niewyczulonemu na punkcie poprawności politycznej czytelnikowi łatwiej będzie  skoncentrować się na podróżniczych walorach książki, hojnie ilustrowanej zdjęciami wykonanymi przez autorkę. Przypomnijmy: Barbara Meder, polska podróżniczka na stałe mieszkająca w Australii w 2002 roku rozpoczęła kilkunastomiesięczną wyprawę po Afryce. Pięćdziesięciosiedmioletnia wówczas Polka zwiedziła 21 krajów. Na kontynencie afrykańskim spędziła dokładnie 428 dni, a swoje spostrzeżenia uwieczniła na ponad 600 stronach. Wydawca zdecydował się podzielić relacje na dwie części. „Babcia w Afryce” kończy się w Malawi, gdzie osłabiona malarią autorka na krótko przerywa wyprawę. „Babcia w pustyni i w puszczy” obejmuje wrażenia z podróży po środkowej i północnej części kontynentu: od Tanzanii aż po Maroko.

Z każdą kolejną przekraczaną granicą tak charakterystyczny dla pierwszej książki Meder entuzjazm słabnie. Przejazd przez Tanzanię, Kenię, Rwandę i Ugandę po wschodniej stronie kontynentu oraz Ghanę, Togo i Burkinę Faso po zachodniej przypomina bardziej tranzyt niż podróż. Pobieżne, chłodne opisy odzyskują na barwy, kiedy autorka wyrusza na spotkanie goryli w wulkanicznym łańcuchu górskim Wirunga, a także gdy na równinie Serengeti obserwuje życie Masajów. W krajach muzułmańskich czuje się niekomfortowo. W byłych koloniach francuskich i belgijskich nieznajomość języka urzędowego staje się kłopotliwa. W Mali pada ofiarą oszustów i przerywa wyprawę. Wcześniej jednak odwiedza Etiopię, której kulturowa odmienność, zabytki i mieszkańcy oczarują autorkę na tyle, że poświęci im najdłuższy i zdecydowanie najciekawszy fragment książki. Nienużący, choć pełen detali. Inspirujący. Pachnący tradycyjnie zaparzaną i serwowaną kawą. Wprawdzie Meder nie udaje się dotrzeć do Mursich, ale rekompensuje to czytelnikom relacją z pobytu w wioskach Hamarów, zamieszkujących również dolinę rzeki Omo. Jeżeli po przeczytaniu tych kilku „etiopskich” rozdziałów czytelnik wciąż jeszcze nie zacznie snuć podróżniczych planów, być może owładnie go magia egipskiej pustyni.

„Kryształowa Góra.
Wysiadłam, nie oczekując rewelacji. Podeszłam do zbocza tego niepozornego wzgórza. I nagle zrozumiałam. Chodziłam po kryształach!
Piasek skrzypiał pod moimi butami, a dookoła skrzyły się w słońcu mniejsze i większe kryształki kwarcu. […] Brałam w dłoń garść piasku, mieniącego się setkami gwiazdek.”

Jeśli jednak tak się nie stanie, do listy „potencjalnych winnych” rozczarowania dopisać należy pisarską manierę Meder. Fragmentami można odnieść wrażenie, że to nie książka dla dorosłych, ale dla wnucząt, którym dobrotliwa babcia w przystępny sposób opisuje zawiłości świata. W Afryce, jak sama twierdzi, przeżyła przygodę swego życia. Opowiada o niej zgodnie z własną wrażliwością. Emocjonalnie, subiektywnie. Jako autorka ma do tego pełne prawo.

[1] Jak mówić polskim dzieciom o dzieciach Afryki?, red. Paweł Średziński, http://www.afryka.org/poradnik/poradnik.pdf

19 sierpnia 2011

To coś na twojej szyi

Autorka: Chimamanda Ngozi Adichie
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7506-686-9
Ilość stron: 295

Chimamanda Ngozi Adichie zadebiutowała mając zaledwie 26 lat powieścią „Fioletowy hibiskus”(2003). Wkrótce po debiucie zdobyła popularność, prestiżowe wyróżnienie Commonwealth Writers' Prize i przychylność krytyków. Za kolejną, nawiązującą tytułem do biafrańskiej flagi powieść „Połówka żółtego słońca” (2006) odebrała jedną z najbardziej cenionych w Wielkiej Brytanii nagród literackich Orange Prize i czek na 30000£. Dwa lata po amerykańskiej i brytyjskiej premierze, do polskich księgarni trafiła trzecia książka pióra na stałe mieszkającej w USA Nigeryjki zatytułowana „To coś na twojej szyi”.

Adichie porównywana była do sławy afrykańskiej literatury Chinuy Achebe. Ta sama narodowość i pochodzenie etniczne (Igbo) oraz fakt, że rodzina pisarki mieszkała na terenie kampusu uniwersyteckiego w Nsukka w południowo-wschodniej Nigerii w domu, który wcześniej zajmował znamienity rodak, podsunęły amerykańskiemu wydawcy taki promocyjny zabieg. Niepotrzebnie. Pisarstwo Nigeryjki obroniłoby się i bez niego. Samej autorce z mianem „córki Chinuy Achebe dwudziestego pierwszego wieku” nie wypada polemizować, choć podejrzliwie traktuje powracające w wywiadach pytania o literackie wzorce i próby przyklejenia łatki „pisarki dla miłośników Afryki”. Przyznaje tylko, że odkrycie twórczości Chinuy Achebe i Camary Laye uświadomiło jej, że literatura ma prawo traktować o tym, co dobrze znane. „Zrozumiałam, że ludzie tacy jak ja, dziewczyny, o czekoladowej skórze, których włosy nie dają spiąć w kucyk mogą istnieć w literaturze. Zaczęłam pisać o rzeczach, które rozpoznawałam.”

Na najnowszą książkę Adichie złożyło się dwanaście opowiadań, powstających przez lata równolegle z powieściami. Za scenerię posłużyła południowo-wschodnia Nigeria, gdzie spędziła dzieciństwo oraz Stany Zjednoczone, dokąd wyjechała na studia. W tytułowej historii opowiada o opartych na schematach myślowych relacjach między Nigeryjczykami a Amerykanami, białymi i czarnymi; o ustępstwach, jakie wymusza życie na emigracji, wyobcowaniu, niedopasowaniu do otoczenia, do związku; pustce i samotności. „Wieczorem coś owijało się wokół twojej szyi, coś, co przed uśnięciem niemal cię dusiło.” (s. 166) Szkoda, że w tłumaczeniu tytułu „The thing around your neck” wyraziste „wokół” ustąpiło miejsca niezrozumiałemu „na”.

Adichie wielokrotnie występowała przeciw utrwalonej w świecie zachodnim jednowymiarowej wizji Afryki. Historii nieszczęścia skutkującej pełną protekcjonalności i dobrodusznego żalu postawą wobec mieszkańców kontynentu. „Gdyby nie dzieciństwo w Nigerii, moja wiedza o Afryce pochodziłaby z popularnych obrazków. Myślałabym, że Afryka to ląd pięknych krajobrazów i zwierząt, niezrozumiałych ludzi, bezsensowne wojen, głodu i AIDS, ludzi bez własnego głosu, czekających na ocalenie, przez "białego obcokrajowca". Podkreślała również kluczową rolę literatury w poszerzaniu horyzontów myślowych czytelników. Pisarstwo może być remedium na to, co autorka nazywa „niebezpieczeństwem jednej/jedynej historii”. Ta idea przyświecała jej z pewnością podczas tworzenia i wybierania opowiadań do zbioru. Całość oczarowuje bogactwem i oryginalnością tematów oraz wyrazistością i różnorodnością postaci. W kilku opowiadaniach nakreśla portrety silnych, znających swoją wartość kobiet, potrafiących ocenić, o co warto walczyć: o związek czy samą siebie. Nie każde wierzyć w mit Afrykanki spełnionej w roli matki i żony. Nie przemilcza różnorodności orientacji seksualnej. Powraca także do wątku wojny w Biafrze w inspirowanym postacią jej ojca opowiadaniu „Duchy”. We „Wzgórze Skaczącej Małpy” rozprawia się z europejskim, postkolonialnym poczuciem wyższości, wszechwiedzy i motywowanym troską o dobro Afryki przypisywaniem sobie prawa do rozsądzania za Afrykanów, co dla nich dobre i wystarczająco afrykańskie. W tekście „Amerykańska ambasada” zmusza do refleksji nad ceną wolności słowa, walki o demokrację, subtelną różnicą między odwagą a brawurą. W tle pobrzmiewają pytania o adekwatność amerykańskiej polityki wizowej. Weje biurokratycznym chłodem. Adichie jest wnikliwą i uważną obserwatorką z precyzją oddającą nastrój sytuacji i towarzyszące jej emocje. Twierdzi jednak, że unika czerpania z osobistych doświadczeń. Inspiruje ją otocznie, życie nigeryjskiej klasy średniej po obu stronach oceanu. 

„Trudno jest rozpoznać innych jako równych, kiedy podkreśla się tylko różnice, a nie podobieństwa” – tłumaczy Adichie. Bohaterki doskonałego opowiadania „Osobiste przeżycie” dzieli wiek, wykształcenie, pochodzenie, religia i stan posiadania.
Wciągnięte w wir zamieszek religijno-etnicznych zrównają się na krótką chwilę w poczuciu zagrożenia, walce o życie, bólu. Jak odnajdą się w tej sytuacji? Czy będą potrafiły nawiązać dialog? Czy kulturowa przepaść pozwoli im się nawzajem zrozumieć? Proza Nigeryjki prowokuje do refleksji jeszcze długo po przeczytaniu każdej z historii. Nie podsuwa prostych wzorów i gotowych odpowiedzi. Czasami autorka urywa opowieść bez konkluzji pozwalając jej potoczyć się w dowolnie obranym przez czytelnika kierunku. Z jednej strony wciąga w narrację już w kilku pierwszych zdaniach, z drugiej rozdziela lekturę wymuszając pauzy na samodzielne domknięcie opowieści i wyciągnięcie wniosków.

Kunsztowna, odważna i nowatorska proza Chimamanda Ngozi Adichie pozwala wyjść poza myślowe schematy. Głosami swych bohaterów opowiada o nigeryjskim społeczeństwie bez uproszczeń, uogólnień i ujednoliceń.


Strona główna Afryka.orgTekst został również opublikowany na stronie Afryka.org.







Bibliografia
Daria Tunca, "Nigeria : Chimamanda Ngozi Adichie",  http://culture.ulg.ac.be/jcms/prod_162032/nigeria-chimamanda-ngozi-adichie
Chimamanda Adichie, "The danger of a single story", http://www.ted.com/talks/chimamanda_adichie_the_danger_of_a_single_story.html
Senan Murray, "The new face of Nigerian literature?" , http://news.bbc.co.uk/2/hi/africa/6731387.stm