30 października 2011

Gdyby cała Afryka…


Autor: Ryszard Kapuściński
Wydawca: Agora
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-268-0526-4
Ilość stron: 408

„Gdyby cała Afryka…”, wydana dwukrotnie w 1969 i 1971 roku w zaledwie dwudziestu trzech tysiącach egzemplarzy, czekała na wznowienie aż 40 lat. Powróciła nakładem Agory, starannie opracowana edytorsko, wzbogacona fotografiami agencyjnymi i autorstwa Ryszarda Kapuścińskiego, aktualną mapą polityczną kontynentu, indeksem osób oraz posłowiem prof. Jana J. Milewskiego, historyka i afrykanisty. Jaka po latach jest jej wartość? Czy jedna z najwcześniejszych książek guru polskiego reportażu ma szanse zainteresować szerokie grono czytelników?

W 1962 roku trzydziestoletni Ryszard Kapuściński, mający w dorobku literacki debiut i pierwsze afrykańskie doświadczenia reporterskie z ogarniętego wojną domową Konga, zostaje wysłany na sześć lat do Afryki jako korespondent Polskiej Agencji Prasowej. Trafia na kontynent przełomu dwóch epok. Między 1960 okrzykniętym rokiem Afryki a powrotem Kapuścińskiego do kraju jesienią 1966 roku w procesie dekolonizacji powstały 32 niepodległe państwa. Młode, niedoświadczone elity przejmujące władzę z rąk kolonizatorów nie radziły sobie z budową struktur państwowych w warunkach niemal całkowitego braku infrastruktury i kadr. Na nowo układały stosunki z niedawnym metropoliami oraz głównymi aktorami zimnowojennej areny międzynarodowej: Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim. Szukały drogi do afrykańskiej jedności, równocześnie zmagając się z opozycją wewnętrzną i pierwszymi wojskowymi zamachami stanu. Rządy ulegały korupcji, a sytuacja gospodarcza ukazywała coraz wyraźniej swe rozpaczliwe oblicze.

„W ciągu miesiąca przejechałem przez pięć krajów. W czterech panował stan wyjątkowy. W jednym prezydent został właśnie usunięty, w drugim uratował się tylko dzięki przypadkowi […]. Dwa parlamenty zostały rozwiązane. Dwa rządy usunięte. […] Na przestrzeni 520 kilometrów byłem kontrolowany dwadzieścia jeden razy i przeszedłem cztery rewizje osobiste” – relacjonował Kapuściński[1]. Dynamika zmian rozbudzała jego reporterską pasję. Nie stwarza jednak warunków do wyjścia poza ramy pracy korespondenta. Powstające wówczas teksty trafiały do prasy, radia i telewizji. „Nie pisałem ich z myślą o książce. Nawet z myślą o druku” – przyznał we wstępie. Mimo to wydawnictwo „Czytelnik”, z którym Kapuściński był związany przez większość literackiej kariery, dostrzegając walory reportaży z lat 1962-1966 podjęło decyzję o publikacji piętnastu z nich w formie książki.

„Gdyby cała Afryka” to szeroki wachlarz tematów i form stylistycznych. Od otwierającego zbiór listu Millingi Millingi, bojownika o wolność Mozambiku, proszącego o finansowe wsparcie jego ślubnych planów. Poprzez komiczne sprawozdanie z posiedzenia parlamentu Tanganiki ze wspaniale uchwyconą atmosferą i językiem obrad. Do pełnej szczegółów analizy ówczesnej sytuacji politycznej, perspektyw i historycznych uwarunkowań rozwoju Nigerii, Rodezji, Algierii, Sudanu i wielu innych państw kontynentu. Peerelowski recenzent Jerzy Prokopczuk za najsłabsze części książki uznał właśnie owe „teoretyczne uogólnienia, paralele i porównania historyczne.” Cztery dekady później okazuje się, że właśnie na tym polu teksty Kapuścińskiego bronią się najlepiej. Jako wykształcony historyk miał zdolność widzenia pojedynczych faktów jako długotrwałych procesów historycznych. Charakteryzowane przez niego procesy i formułowane wnioski nie straciły na aktualności. Kto śledzący przebieg konfliktu w Sudanie może dziś odmówić słuszności zdaniu: „Sprawa Południa […] może stać się zalążkiem wielkiego konfliktu, który podzieli całą Afrykę.”

Pióro Kapuścińskiego wydobywa na przemian komizm, absurd i grozę omawianych zdarzeń. Bieżące fakty przeplatał frapującymi ciekawostkami. Afrykańską scenę polityczną: Ben Bellę, Tubmana, Burgibę, Nasera odmalował łącząc fakty z subiektywnym odbiorem dociekliwego obserwatora, błyskotliwą anegdotą lub ironicznym komentarzem. Według Marka Millera, dziennikarza reportażysty i wykładowcy uniwersyteckiego, łączące wyobraźnię i wiedzę pisarstwo Kapuścińskiego rodziło się z ograniczeń stylu agencyjnego: niemożności uchwycenia nastroju ulicy, dramatyzmu, klimatu.

„Gdyby cała Afryka…” daje przedsmak późniejszych tekstów mistrza. W następnych latach powrócił do nich, przeredagował, włączył do nowych tytułów. W wydanej w 1978 roku „Wojnie futbolowej” znalazło się w części lub całości sześć z piętnastu tekstów. W „Cesarzu” i „Hebanie” wykorzystał obszerne fragmenty dwóch kolejnych. Małgorzata Szejnert przypuszcza, że dla Kapuścińskiego zbiór reportaży z lat sześćdziesiątych miał wartość notatnika, materiału do mających powstać książek. Mogłoby to tłumaczyć, czemu nie zabiegał o jego wznowienie.

„Tego, czego nie dostrzegł u siebie Kapuściński, dostrzegli inni i dlatego mamy tę książkę” – podsumowywała Szejnert podczas październikowego spotkania zorganizowanego przez Polski PEN Club i Agorę w warszawskim Domu Literatury [2]. Książkę – co warto podkreślić – dla pasjonatów, znających pisarski dorobek Kapuścińskiego, którym wrażenie braku świeżości pomogą zrekompensować intelektualne zabawy polegające na porównywaniu zmian w tekstach, obserwowaniu rozwoju reporterskiej metody. Dla młodych czytelników to dodatkowo świadectwo peerelowskiego języka przetkanego takimi terminami jak burżuazja, walka klas, reakcja, imperializm. Dziennikarstwa, które musiało treścią i stylem sprostać wymogom zaostrzonej po 1968 roku cenzury. „Dla kogoś, kto upodobał sobie reportaż, a dodatkowo jeszcze Afrykę, ta książka jest jak elementarz” – rekomenduje Wojciech Jagielski. Nie sposób nie przyznać mu racji. Noblesse oblige.

[1] Ryszard Kapuściński, „Spór o sędziego zakończony upadkiem rządu,” [w:] Gdyby cała Afryka
[2] Cytowana w tekście wypowiedzi Małgorzaty Szejnert i Marka Millera oraz poglądy Jana J. Milewskiego pochodzą ze spotkania zorganizowanego przez Polski PEN Club i Agorę w warszawskim Domu Literatury w dniu 24 października 2011 roku.
[3] W pracy nad tekstem korzystałam z zasobów strony kapuscinski.info

21 października 2011

Gdzie krokodyl zjada słońce

Autor: Peter Godwin
Wydawnictwo: W.A.B.
Rok wydania: 2008
ISBN: 978-83-7414-479-7
Ilość stron: 432

„Gdzie krokodyl zjada słońce” to niezwykle udany mariaż literatury faktu i literatury pięknej. Od pierwszych stron zwraca uwagę niebanalny styl narracji i powieściowa konstrukcja. Ani kunszt stylistyczny, ani autobiograficzna osnowa nie przesłaniają jednak nadrzędnej, reporterskiej funkcji pisarstwa Petera Godwina.

Według zuluskich wierzeń zaćmienie słońca to najgorszy ze wszystkich znaków na niebie. Połykając życiodajną gwiazdę niebiański krokodyl karze ludzi za ich postępowanie. W ciągu ośmiu lat, które obejmuje książka, nad Zimbabwe - ojczystym krajem autora - dało się dwukrotnie obserwować to złowieszcza zjawisko. Peter Godwin opowiada o państwie, które „jest niekwestionowanym liderem pod względem tempa ekonomicznego upadku, a jego gospodarka zwija się najszybciej na świecie.” Od czasu objęcia władzy przez Mugabe poziom życia mieszkańców Zimbabwe obniżył się o połowę. Wskutek reformy rolnej, przeprowadzonej w odwecie za popieranie opozycji przez potomków burskich i brytyjskich osadników, załamała się oparta na plantacjach białych farmerów gospodarka. Na polityczną scenę wkroczyły młodzieżowe bojówki i weterani wyzwoleńczej wojny z lat 70 zaprowadzając rządy terroru i przemocy. Szalejąca hiperinflacja, bezprawie, brutalne rozboje, chaos, brak podstawowych produktów, w tym benzyny i żywności uczyniły życie niemożliwym nie tylko dla wywłaszczanych białych farmerów, szukających schronienia za granicą, ale dla wszystkich niezwiązanych z reżimem. Między 1996 a 2004 rokiem nie mieszający na stałe w Zimbabwe Godwin korzysta ze zleceń anglojęzycznej prasy, by odwiedzić mieszkających tam rodziców przy okazji zbierania reporterskiego materiału. Spore fragmenty pisanych wówczas artykułów wplecie potem w książkową opowieść. Nadające rytm narracji wizyty w rodzinnym domu wyznaczają kolejne stadia degeneracji kraju. 

Mimo świetnego pióra, celnych spostrzeżeń i wyrazistych sądów książka nie przemawiałaby z taką siłą, gdyby nie warstwa autobiograficzna. Autor podkreśla w wywiadach, że dla niego „Gdzie krokodyl zjada słońce” to nie reportaż literacki, ale pamiętnik. „Spróbowałem opowiedzieć historię danego miejsca poprzez własne wspomnienia” – uściślił w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” w 2009 roku[1]. Pisarz i publicysta gościł wówczas w Polsce na festiwalu Pory Reportażu.

Rozkład Zimbabwe zbiega się w czasie ze schyłkiem życia rodziców autora, którzy po II wojnie światowej opuścili Anglię, wybierając Rodezję na swoją nową ojczyznę. Afryka miała być nowym początkiem w życiu ojca Petera: George’a Godwina, w rzeczywistości Kazimierza Goldfarba, Polaka żydowskiego pochodzenia, który stracił rodzinę w Treblince i powojennej zawierusze. Dawną, skrywaną przed najbliższymi tożsamość postanowił ujawnić dopiero, gdy historia zatoczyła koło i jako „biały Afrykanin z wyboru” padł ofiarą rasistowskich prześladowań. Z niesłabnącą uwagą śledzi się, jak wyjawienie rodzinnej tajemnicy wpływa na poszukującego własnej tożsamości Petera, prowadzącego żywot rozpięty między kosmopolitycznym Nowym Yorkiem a rodzimą Afryką, w której traktowany jest jak intruz. Przybliżając historię własnego ojca, pisarz zadaje kluczowe (nie tylko) dla losów białych osadników w Afryce pytanie, czy tam, gdzie nigdy nie będzie się miało szans być uznanym za swojego, można znaleźć swoje miejsce.

Najwyższe oceny należą się jednak autorowi za przepiękny obraz starzejących się rodziców. Ich wzajemnej miłości ukazanej bez patosu, w codziennych słowach i gestach. Ich przywiązania do przybranej ojczyzny, która odwdzięcza się za wierność szykanami, biedą i poniżeniem. Opowiadana przez Godwina historia wzrusza w niewymuszony, oczywisty sposób.

W Polsce nie ukazała się „Mukiwa”, pisarski debiut Petera Godwina, poświęcony dorastaniu w Zimbabwe. Wydawnictwo Czarne zapowiada jednak wydanie najnowszej książki pisarza „The Fear. The Last Days of Robert Mugabe” w maju 2013 roku. 

[1] "Spałowana Afryka krzyczy", Gazeta Wyborcza, z Peterem Godwinem rozmawiała Małgorzata I. Niemczyńska, 1 grudnia 2009 roku, http://wyborcza.pl/1,75475,7315708,Spalowana_Afryka_krzyczy.html

13 października 2011

Męska historia


Produkcja: Wielka Brytania
Rok produkcji: 2010
Oryginalny tytuł: A Man’s Story
Reżyseria: Varon Bonicos
Czas trwania: 90 minut

Prezentowana w ramach konkursu filmów dokumentalnych WFF „Męska historia” to success story o zabarwieniu celebryckim. Obliczony na kilka miesięcy projekt śledzenia z kamerą rozwoju kariery świetnie rokującego Ozwalda Boatenga, krawca ekskluzywnej mody męskiej, zakończył się dopiero po 12 latach. W tym czasie Boateng przebył drogę od znanego i cenionego projektanta do guru modowego światka.

Dokument rozpoczyna się 1998 roku i już od pierwszych ujęć nie pozostawia wątpliwości, że Varon Bonicos przyjął na siebie rolę nadwornego reżysera jego znamienitości Ozwalda Boatenga. Urodzony i wychowany w Londynie projektant, syn emigrantów z Ghany jest wówczas właścicielem sklepu przy ekskluzywnej londyńskiej Savile Row. Prasa komentuje doniesienia o kradzieży jego najnowszej kolekcji. Pokaz wypada poniżej oczekiwań, a była żona Pascale czeka na pieniądze z podziału majątku. To jedyny moment, kiedy życie projektanta nie układa się po jego myśli. Wyśmienita passa wraca wraz z pojawieniem się nowej miłości, rosyjskiej modelki Guynel. Od tej pory film staje się zapisem zawodowego triumfu Boatenga. Oglądamy wizjonerskie pokazy w urządzonych z przepychem salach. Pracę w atelier Givenchy, gdzie w 2003 roku Boateng obejmuje funkcję dyrektora artystycznego. Podbój Hollywood. W dobrym tonie staje się posiadanie kilkunastu garniturów od utalentowanego czarnoskórego Brytyjczyka, co na czerwonym dywanie z dumą podkreślają Jamie Foxx, Laurence Fishburne i Will Smith. Życie osobiste schodzi na drugi plan. Wszak piękna żona to tylko jeden z klejnotów w koronie Boatenga.

Jego żywiołem jest projektowanie. Jak podkreślają koledzy z branży, Boateng ma brytyjski zmysł elegancji i afrykańskie wyczucie koloru. Kolekcje projektanta ogląda się znakomicie. To nowatorstwo bez udziwnień. Barwne i męskie. Życie nie skąpi mu zaszczytów. W 2006 r. odbiera order Imperium Brytyjskiego z rąk królowej Elżbiety II. Na wybiegu, wśród burzy oklasków, czuje się wyśmienicie i wygląda lepiej niż pracujący dla niego modele. „Męska historia” to kolejny dowód na to, że urodziwi w życiu mają łatwiej. Ozwald Boateng to pełen charyzmy i uroku mężczyzna, świadomie wykorzystujący swój wygląd w autopromocji.

Niewiarygodne wydaje się, że wobec tych wszystkich ukazanych w filmie atutów, nie pojawia się nawet jedna, drobna rysa na tej odlanej w spiżu statui. Wszyscy rozmówcy wypowiadają się o Ozwaldzie w superlatywach. Najczęściej jednak komentarze pochodzą od samego Boatenga. Nawet osobiste wzloty i upadki udało się pokazać w korzystnym dla projektanta świetle.

Pod wpływem lawiny zaszczytów i popularności, ego Boatenga rozrasta się do takich rozmiarów, że czuje się gotowy do zbawiania Afryki. Chcąc promować kontynent wśród Afroamerykanów organizuje pokaz mody męskiej podczas szczytu przywódców afrykańskich w Ghanie z udziałem garstki hollywoodzkich aktorów. W kadrze migają twarze Kadaffiego i Mugabe. Po wszystkim Ozwald Boateng przyznaje, że nie rozumie, po co się tego podjął. Cóż, człowiek jest ułomny, a ułomnością sławy męskiego krawiectwa Ozwalda Boatenga jest umiłowanie splendoru. 

11 października 2011

Ciemne sprawy


Produkcja: Australia, Rwanda
Rok produkcji: 2011
Oryginalny tytuł: Matière Grise
Reżyseria: Kivu Ruhorahoza
Obsada: Ruth Shanel Nirere, Shami Bizimana, Hervé Kimenyi, Jean Paul Uwayezu, Natasha Muziramakenga, Kennedy Mazimpaka
Czas trwania: 110 minut

„Ciemne sprawy” prezentowane są Konkursie Międzynarodowym Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Po kwadransie projekcji pierwsi zniecierpliwieni widzowie wygodniej moszczą się w fotelach. W połowie filmu rozpoczynają się peregrynacje ku wyjściu. Im bliżej finału, tym więcej pomruków niezadowolenia, ziewnięć, rozbłyskujących ekranów smartfonów. Atmosfera wyczekiwania na napisy końcowe.
                         
Pierwszy film pełnometrażowy zrealizowany w Rwandzie przez rwandyjskiego filmowca jest pod wieloma względami trudny w odbiorze. Decyduje o tym konstrukcja fabuły: podzielonego na akty filmu w filmie, rozbudowana symbolika i niespieszne tempo.

Młody reżyser szuka finansowego wsparcia umożliwiającego mu nakręcenie debiutanckiego filmu. Historii ludzi, którzy nie potrafią otrząsnąć się po ludobójstwie. Przedstawiciel rządowej komisji chętniej przeznaczyłby pieniądze na inspirujący projekt z przesłaniem, najlepiej o zapobieganiu AIDS lub przeciwdziałaniu przemocy domowej. Rozgrzebywanie przeszłości nie służy idei pojednania narodowego. Zwłaszcza, że reżyserska wizja Balthazara zapowiada wyjątkowo mroczny obraz z pogranicza snu i rzeczywistości. Zdjęcia do „Cyklu karalucha” ruszają mimo braku dofinansowania i widma rychłego bankructwa.

Po pierwszych próbnych scenach reżyser przenosi widza w świat kręconego filmu: opowieści o pogrążaniu się w szaleństwie. Owładnięty obłędem umysł zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym ludobójcy odtwarza sytuacje sprzed lat. Słyszy głos prezenterki radiowej wzywający do wytępienia karaluchów - Tutsich. Ktoś niezidentyfikowany karmi go, poi lokalnym piwem Primusem. Czyjeś dłonie podają środki odurzające, maczetę. Klaszczą w nagrodę za gwałt. Pomagają uciec. Szalony zbrodniarz miota inwektywami w kierunku budzącego pogardę karalucha - owada. Trwająca kilkanaście minut sekwencja to zlepek metafor i aluzji. Bez znajomości najnowszej historii Rwandy zrozumienie obrazu wydaje się niemożliwe.

Rozsądek opuścił też osierocone rodzeństwo dwudziestokilkulatków Justine i Yvana. Przeszłość powraca w okrutnych obrazach, wycofaniu, obezwładniającym lęku. Jedno drugiemu nie ułatwia powrotu do psychicznej równowagi. Miejsca i przedmioty wywołują z pamięci sceny gwałtu i przemocy. Kolejne dni nie przynoszą poprawy. Życie w stanie permanentnej paranoi sprawia psychiczny i fizyczny ból. Wlecze się niemiłosiernie i bezsensownie nie tylko dla bohaterów, ale i dla widza.

Brak akcji nuży. Irytują rozciągnięte w nieskończoność puste treściowo sceny, powtarzalność i przewidywalność. Trzy tworzące film opowieści są między sobą luźno powiązane. Lepiej sprawdziłyby się jako krótkometrażówki. Po seansie powracają pojedyncze, obezwładniające emocjonalnie sceny, które podczas projekcji uległy rozmyciu przez dłużyzny i miałką całość. W pamięci pozostają też słowa wiersza, którym zwykle milczący Yvan wyraża Justine wszystko, co trawi go od środka, a czego w codziennej rozmowie nie sposób wyrazić. Obraz dla pasjonatów. Zwłaszcza tych, którym odpowiadała stylistyka pokazywanego w Polsce w ramach ubiegłorocznych Nowych Horyzontów „Dnia, w którym Bóg odszedł” Philippe’a Vana Leeuwa. Na WFF wyświetlany będzie po raz ostatni w czwartek 13 października.

09 października 2011

Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej


Autorka: Linda Polman
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7536-279-4
Ilość stron: 304

Radykalna i bezkompromisowa w formułowanych ocenach i wyciąganych wnioskach. Bezlitośnie obnażająca absurdy międzynarodowej działalności humanitarnej. Holenderska dziennikarka Linda Polman jako korespondentka odwiedziła dotknięte klęskami żywiołowymi i kryzysami regiony od Haiti, przez Afganistan aż po zachodnią i wschodnią Afrykę. Na tych doświadczeń oparła swoją demaskatorską „Karawanę kryzysu.” Błyskotliwie napisana analiza razi jednak jednowymiarowością.

Polman dostosowała dyskurs do z góry przyjętej, kontrowersyjnej tezy: pomoc przynosi więcej szkód niż korzyści. Pomstowanie na nieefektywność, niejasne cele i odwrotne od zamierzonych skutki pomocy rozwojowej nie jest niczym nowym. W 2008 r. ukazała się w Polsce poświęcona tej kwestii książka „Brzemię białego człowieka”, której autorem jest  ekonomista Banku Światowego William Easterly. W Stanach Zjednoczonych medialną karierę zrobiła wykształcona na Oksfordzie i Harvardzie Zambijka Dambisa Moyo, przedkładająca chińską współpracę gospodarczą nad setki milionów dolarów płynących szerokim strumieniem z Europy, USA i międzynarodowych instytucji finansowych. Nikt nie czyni tajemnicy z faktu, że wsparcie rozwojowe jest instrumentem polityki zagranicznej i jako takie, podporządkowane jest interesom państwa - donatora. W uchwalonej przez Sejm w sierpniu tego roku ustawie o pomocy rozwojowej polscy posłowie podkreślili szczególne znaczenie współpracy dla demokratyzacji krajów objętych programem Partnerstwa Wschodniego. Ze słusznością takiego zapisu, wyłamującego się z powszechnie przyjętego w Europie  prymatu „redukcji ubóstwa” można polemizować. Dyskusji nie podlega natomiast fakt, że bez finansowego wsparcia z Zachodu da się funkcjonować, na poparcie czego Moyo przytacza przykład dobrze prosperującej Botswany, korzystającej z pomocy w minimalnym stopniu.

Humanitarysta w białym land cruiserze

Linda Polman w swoich postulatach posuwa się znacznie dalej, wzywając do zaprzestania pomocy humanitarnej, czyli  – według  powszechnie stosowanej oenzetowskiej definicji – doraźnej interwencji „zaspokajającej najbardziej podstawowe potrzeby zachowania życia i godności ofiar sytuacji nadzwyczajnych, takich jak kataklizmy, katastrofy, konflikty zbrojne.” Pomoc humanitarna w sytuacjach nadzwyczajnych jest absolutnie konieczna –  podkreślają niosące ją instytucje. I wysoce szkodliwa – twierdzi Holenderka. Swoją argumentację opiera na przekonaniu, że przestrzeganie wywodzących się z konwencji genewskich szlachetnych zasady regulujących działalność organizacji humanitarnych: neutralności, bezstronności i niezależności jest nieosiągalne w kontekście współczesnych kryzysów i wojen.

Z jednej strony, dowodzi Polman, winni temu są współcześni humanitaryści - zgraja merkantylnych cyników wznoszących toasty „Let AIDS take care of them!” w przerwach partyjki golfa na polu „odbudowanym wcześniej niż doszczętnie zbombardowane szkoły i szpitale”. Wewnętrznie skłóconych, rywalizujących bowiem o milionowe kontrakty na realizacje nierentownych projektów, a wieczorami rzucających się „w drobne ramiona prostytuujących się dzieci.” (s.73).

Polman bezrefleksyjnie miota ciężkimi oskarżeniami wobec całego środowiska pracowników humanitarnych opierając się na jednostkowych przypadkach i nieweryfikowalnych, osobistych obserwacjach. Mnoży przykłady pojedynczych uchybień: skażona radioaktywnie żywność od Komisji Europejskiej, spleśniałe sery i rękawice narciarskie od prywatnych ofiarodawców, przeterminowane leki od firm farmaceutycznych. Mnogość podmiotów świadczących pomoc i jej masowy charakter oraz odrobina złej woli umożliwiają z pewnością oparcie analizy wyłącznie na negatywnych obrazach. Tak uproszczony obraz świata ułatwia z kolei wydawanie bezlitosnych sądów.

Kanapki pod bramą Auschwitz

Z drugiej strony, nawet jeśli wśród pracowników NGO trafi się kilku ideowców, a pracy nie odbiorą im samozwańczy szaleńcy i niekompetentni religijni fanatycy, defraudacją środków zajmą się sami odbiorcy pomocy. Dostarczaną żywność sprzedadzą na targu. Nie okażą wdzięczności za ofiarowane im protezy. Zadbają, aby w pobliżu kamer zachodnich telewizji nie zabrakło głodnych, okaleczonych dzieci. Autorka wydaje się oczekiwać, że w gronie potrzebujących znajdą się wyłącznie osoby o nieposzlakowanej opinii. W jej ocenie wszystkich pozostałych należało by pozostawić samym sobie. Bezkompromisowość Polman może wynikać z jej doświadczeń z obozu w Gomie, gdzie w 1995 roku pracowała jako korespondentka. We wschodnim Kongu schronił się wówczas blisko milion rwandyjskich Hutu, uciekających przed ofensywą FPR, w tym odpowiedzialni za ludobójstwo członkowie rasistowskich bojówek i armii rządowej. Wybuch epidemii cholery spowodował, że w ślad za uchodźcami ruszyła „pomocowa karawana” w asyście niezliczonych ekip telewizyjnych. Zachodni świat, który zamknął oczy na masakry Tutsich, postanowił zrehabilitować się śląc hojne wsparcie mieszkańcom obozu, w tym niedawnym ludobójcom. Skoro jednak nie było możliwości rozdzielania pomocy tylko wśród niewinnych, czy należało zrezygnować z jej udzielania w imię zbiorowej odpowiedzialności?

Obraz obozów dla uchodźców i ośrodków pomocy ofiarom działań wojennych w Sudanie, Somalii, Bośni czy Sierra Leone pióra holenderskiej dziennikarki to apokaliptyczna wizja triumfu mocy piekielnych, bez współpracy z którymi nie sposób realizować działalności humanitarnej. Polman kwestionuje sensowność niesienia pomocy w sytuacji, w której zasadnicza jej część trafia w ręce watażków wojennych, tym samym przedłużając trwanie konfliktu i przyczyniając się do eskalacji przemocy wobec ludności cywilnej. Posuwa się jednak do niewybaczalnego nadużycia porównując niesienie pomocy w skupiskach uchodźców do rozdzielania darów w obozów koncentracyjnych na zasadach dyktowanych przez faszystowskich zarządców.

Prosta wizja skomplikowanej rzeczywistości

Skłonność do uogólnień i przejaskrawień w połączeniu z niebanalną frazeologią i dziennikarskim populizmem podnosi niszczycielki potencjał książki. Polman niczym bokserski sędzia punktuje wszelkie potknięcia humanitarnego świadka, całkowicie pomijając jego osiągnięcia. Przekonuje, że istnieją dziedziny życia, w których da się zapomnieć o regułach gospodarki rynkowej czy roli mediów. Każe wierzyć, że uda się zrealizować wymagające specjalistycznej wiedzy i umiejętności projekty bez angażowania dobrze opłacanych fachowców. Lektura tej jednostronnej analizy nie zmieni proporcji między zwolennikami i krytykami działalności humanitarnej. Każdy tylko mocniej okopie się na swoich pozycjach bogatszy o nowe argumenty.



Tekst został wybrany recenzją miesiąca serwisu "Lektury Reportera".