30 sierpnia 2011

Babcia w pustyni i w puszczy

Autor: Basia Meder
Wydawnictwo: Bernardium
Seria: Poznaj Świat
Rok wydania: 2010
ISBN: 978-83-7380-889-8
Ilość stron: 339

„W polskiej świadomości wciąż funkcjonuje obraz mieszkańców Afryki utrwalony przez Sienkiewiczowskie W pustyni i w puszczy. Operujący bezokolicznikami Kali jest dzikusem, który swoim zacofaniem do dziś potwierdza tezę o dzikiej Afryce. Problem w tym, że  Afryka w czasach Sienkiewicza i Afryka XXI wieku to dwie zupełnie różne rzeczywistości.” – pomstuje środowisko skupione wokół Fundacji „Afryka Inaczej” w godnej uwagi publikacji Jak mówić polskim dzieciom o dzieciach Afryki? pod redakcją Pawła Śledzińskiego[1]. Powieść piętnują ci, których znajomość tematu wyszła poza przygody Stasia i Nel: dziennikarze, podróżnicy, afrykaniści. W takim gronie nie ma potrzeby przekonywania kogokolwiek o jej utrwalającym stereotypy i skróty myślowe wpływie. Na wzmiankę  o Sienkiewiczu wszyscy z politowaniem kiwają głowami (jak podczas ubiegłorocznego spotkania z Konradem Piskałą, autorem książki „Sudan. Czas bezdechu” w warszawskim „Wrzeniu Świata”).

Jeśli wydawca wybiera tytuł „Babcia w pustyni i w puszczy” należy spodziewać się, że publikacja skierowana jest do nieco innego niż omówione powyżej grona odbiorców. Masowy czytelnik, nie doszukujący się pejoratywnych konotacji w powtarzanym w tekście do znudzenia określeniu „tubylcy”, ma szanse odebrać książkę Barbary Meder dużo przychylniej. Nie będą go irytować powracające niczym refren opisy pogodnych, uśmiechniętych, „wyglądających zdrowo” (str. 110) dzieci z lśniącymi w uśmiechu białymi zębami (sic!). Nie obruszy się na naiwne stwierdzenie: „Przecież ofiarowane przez nas pieniądze mogliby wydać z pożytkiem. Niestety, najprawdopodobniej pójdą na alkohol. Jak trudno jest pomóc.” (s.110). Wiara Meder w odmieniającą los moc kilku dolarów wręczonych przez turystów jest zdecydowanie na wyrost, a ubolewanie nad skalą wydatków na międzynarodową pomoc rozwojową i dalekimi od oczekiwań rezultatami to truizmy, bez których jej opowieść mogłaby tylko zyskać.

Niewyczulonemu na punkcie poprawności politycznej czytelnikowi łatwiej będzie  skoncentrować się na podróżniczych walorach książki, hojnie ilustrowanej zdjęciami wykonanymi przez autorkę. Przypomnijmy: Barbara Meder, polska podróżniczka na stałe mieszkająca w Australii w 2002 roku rozpoczęła kilkunastomiesięczną wyprawę po Afryce. Pięćdziesięciosiedmioletnia wówczas Polka zwiedziła 21 krajów. Na kontynencie afrykańskim spędziła dokładnie 428 dni, a swoje spostrzeżenia uwieczniła na ponad 600 stronach. Wydawca zdecydował się podzielić relacje na dwie części. „Babcia w Afryce” kończy się w Malawi, gdzie osłabiona malarią autorka na krótko przerywa wyprawę. „Babcia w pustyni i w puszczy” obejmuje wrażenia z podróży po środkowej i północnej części kontynentu: od Tanzanii aż po Maroko.

Z każdą kolejną przekraczaną granicą tak charakterystyczny dla pierwszej książki Meder entuzjazm słabnie. Przejazd przez Tanzanię, Kenię, Rwandę i Ugandę po wschodniej stronie kontynentu oraz Ghanę, Togo i Burkinę Faso po zachodniej przypomina bardziej tranzyt niż podróż. Pobieżne, chłodne opisy odzyskują na barwy, kiedy autorka wyrusza na spotkanie goryli w wulkanicznym łańcuchu górskim Wirunga, a także gdy na równinie Serengeti obserwuje życie Masajów. W krajach muzułmańskich czuje się niekomfortowo. W byłych koloniach francuskich i belgijskich nieznajomość języka urzędowego staje się kłopotliwa. W Mali pada ofiarą oszustów i przerywa wyprawę. Wcześniej jednak odwiedza Etiopię, której kulturowa odmienność, zabytki i mieszkańcy oczarują autorkę na tyle, że poświęci im najdłuższy i zdecydowanie najciekawszy fragment książki. Nienużący, choć pełen detali. Inspirujący. Pachnący tradycyjnie zaparzaną i serwowaną kawą. Wprawdzie Meder nie udaje się dotrzeć do Mursich, ale rekompensuje to czytelnikom relacją z pobytu w wioskach Hamarów, zamieszkujących również dolinę rzeki Omo. Jeżeli po przeczytaniu tych kilku „etiopskich” rozdziałów czytelnik wciąż jeszcze nie zacznie snuć podróżniczych planów, być może owładnie go magia egipskiej pustyni.

„Kryształowa Góra.
Wysiadłam, nie oczekując rewelacji. Podeszłam do zbocza tego niepozornego wzgórza. I nagle zrozumiałam. Chodziłam po kryształach!
Piasek skrzypiał pod moimi butami, a dookoła skrzyły się w słońcu mniejsze i większe kryształki kwarcu. […] Brałam w dłoń garść piasku, mieniącego się setkami gwiazdek.”

Jeśli jednak tak się nie stanie, do listy „potencjalnych winnych” rozczarowania dopisać należy pisarską manierę Meder. Fragmentami można odnieść wrażenie, że to nie książka dla dorosłych, ale dla wnucząt, którym dobrotliwa babcia w przystępny sposób opisuje zawiłości świata. W Afryce, jak sama twierdzi, przeżyła przygodę swego życia. Opowiada o niej zgodnie z własną wrażliwością. Emocjonalnie, subiektywnie. Jako autorka ma do tego pełne prawo.

[1] Jak mówić polskim dzieciom o dzieciach Afryki?, red. Paweł Średziński, http://www.afryka.org/poradnik/poradnik.pdf

19 sierpnia 2011

To coś na twojej szyi

Autorka: Chimamanda Ngozi Adichie
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7506-686-9
Ilość stron: 295

Chimamanda Ngozi Adichie zadebiutowała mając zaledwie 26 lat powieścią „Fioletowy hibiskus”(2003). Wkrótce po debiucie zdobyła popularność, prestiżowe wyróżnienie Commonwealth Writers' Prize i przychylność krytyków. Za kolejną, nawiązującą tytułem do biafrańskiej flagi powieść „Połówka żółtego słońca” (2006) odebrała jedną z najbardziej cenionych w Wielkiej Brytanii nagród literackich Orange Prize i czek na 30000£. Dwa lata po amerykańskiej i brytyjskiej premierze, do polskich księgarni trafiła trzecia książka pióra na stałe mieszkającej w USA Nigeryjki zatytułowana „To coś na twojej szyi”.

Adichie porównywana była do sławy afrykańskiej literatury Chinuy Achebe. Ta sama narodowość i pochodzenie etniczne (Igbo) oraz fakt, że rodzina pisarki mieszkała na terenie kampusu uniwersyteckiego w Nsukka w południowo-wschodniej Nigerii w domu, który wcześniej zajmował znamienity rodak, podsunęły amerykańskiemu wydawcy taki promocyjny zabieg. Niepotrzebnie. Pisarstwo Nigeryjki obroniłoby się i bez niego. Samej autorce z mianem „córki Chinuy Achebe dwudziestego pierwszego wieku” nie wypada polemizować, choć podejrzliwie traktuje powracające w wywiadach pytania o literackie wzorce i próby przyklejenia łatki „pisarki dla miłośników Afryki”. Przyznaje tylko, że odkrycie twórczości Chinuy Achebe i Camary Laye uświadomiło jej, że literatura ma prawo traktować o tym, co dobrze znane. „Zrozumiałam, że ludzie tacy jak ja, dziewczyny, o czekoladowej skórze, których włosy nie dają spiąć w kucyk mogą istnieć w literaturze. Zaczęłam pisać o rzeczach, które rozpoznawałam.”

Na najnowszą książkę Adichie złożyło się dwanaście opowiadań, powstających przez lata równolegle z powieściami. Za scenerię posłużyła południowo-wschodnia Nigeria, gdzie spędziła dzieciństwo oraz Stany Zjednoczone, dokąd wyjechała na studia. W tytułowej historii opowiada o opartych na schematach myślowych relacjach między Nigeryjczykami a Amerykanami, białymi i czarnymi; o ustępstwach, jakie wymusza życie na emigracji, wyobcowaniu, niedopasowaniu do otoczenia, do związku; pustce i samotności. „Wieczorem coś owijało się wokół twojej szyi, coś, co przed uśnięciem niemal cię dusiło.” (s. 166) Szkoda, że w tłumaczeniu tytułu „The thing around your neck” wyraziste „wokół” ustąpiło miejsca niezrozumiałemu „na”.

Adichie wielokrotnie występowała przeciw utrwalonej w świecie zachodnim jednowymiarowej wizji Afryki. Historii nieszczęścia skutkującej pełną protekcjonalności i dobrodusznego żalu postawą wobec mieszkańców kontynentu. „Gdyby nie dzieciństwo w Nigerii, moja wiedza o Afryce pochodziłaby z popularnych obrazków. Myślałabym, że Afryka to ląd pięknych krajobrazów i zwierząt, niezrozumiałych ludzi, bezsensowne wojen, głodu i AIDS, ludzi bez własnego głosu, czekających na ocalenie, przez "białego obcokrajowca". Podkreślała również kluczową rolę literatury w poszerzaniu horyzontów myślowych czytelników. Pisarstwo może być remedium na to, co autorka nazywa „niebezpieczeństwem jednej/jedynej historii”. Ta idea przyświecała jej z pewnością podczas tworzenia i wybierania opowiadań do zbioru. Całość oczarowuje bogactwem i oryginalnością tematów oraz wyrazistością i różnorodnością postaci. W kilku opowiadaniach nakreśla portrety silnych, znających swoją wartość kobiet, potrafiących ocenić, o co warto walczyć: o związek czy samą siebie. Nie każde wierzyć w mit Afrykanki spełnionej w roli matki i żony. Nie przemilcza różnorodności orientacji seksualnej. Powraca także do wątku wojny w Biafrze w inspirowanym postacią jej ojca opowiadaniu „Duchy”. We „Wzgórze Skaczącej Małpy” rozprawia się z europejskim, postkolonialnym poczuciem wyższości, wszechwiedzy i motywowanym troską o dobro Afryki przypisywaniem sobie prawa do rozsądzania za Afrykanów, co dla nich dobre i wystarczająco afrykańskie. W tekście „Amerykańska ambasada” zmusza do refleksji nad ceną wolności słowa, walki o demokrację, subtelną różnicą między odwagą a brawurą. W tle pobrzmiewają pytania o adekwatność amerykańskiej polityki wizowej. Weje biurokratycznym chłodem. Adichie jest wnikliwą i uważną obserwatorką z precyzją oddającą nastrój sytuacji i towarzyszące jej emocje. Twierdzi jednak, że unika czerpania z osobistych doświadczeń. Inspiruje ją otocznie, życie nigeryjskiej klasy średniej po obu stronach oceanu. 

„Trudno jest rozpoznać innych jako równych, kiedy podkreśla się tylko różnice, a nie podobieństwa” – tłumaczy Adichie. Bohaterki doskonałego opowiadania „Osobiste przeżycie” dzieli wiek, wykształcenie, pochodzenie, religia i stan posiadania.
Wciągnięte w wir zamieszek religijno-etnicznych zrównają się na krótką chwilę w poczuciu zagrożenia, walce o życie, bólu. Jak odnajdą się w tej sytuacji? Czy będą potrafiły nawiązać dialog? Czy kulturowa przepaść pozwoli im się nawzajem zrozumieć? Proza Nigeryjki prowokuje do refleksji jeszcze długo po przeczytaniu każdej z historii. Nie podsuwa prostych wzorów i gotowych odpowiedzi. Czasami autorka urywa opowieść bez konkluzji pozwalając jej potoczyć się w dowolnie obranym przez czytelnika kierunku. Z jednej strony wciąga w narrację już w kilku pierwszych zdaniach, z drugiej rozdziela lekturę wymuszając pauzy na samodzielne domknięcie opowieści i wyciągnięcie wniosków.

Kunsztowna, odważna i nowatorska proza Chimamanda Ngozi Adichie pozwala wyjść poza myślowe schematy. Głosami swych bohaterów opowiada o nigeryjskim społeczeństwie bez uproszczeń, uogólnień i ujednoliceń.


Strona główna Afryka.orgTekst został również opublikowany na stronie Afryka.org.







Bibliografia
Daria Tunca, "Nigeria : Chimamanda Ngozi Adichie",  http://culture.ulg.ac.be/jcms/prod_162032/nigeria-chimamanda-ngozi-adichie
Chimamanda Adichie, "The danger of a single story", http://www.ted.com/talks/chimamanda_adichie_the_danger_of_a_single_story.html
Senan Murray, "The new face of Nigerian literature?" , http://news.bbc.co.uk/2/hi/africa/6731387.stm

09 sierpnia 2011

Nagość życia. Opowieści z bagien Rwandy.

Autor: Jean Hatzfeld
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2011
ISBN: 978-83-7536-252-7
Ilość stron: 193

„W roku 1994, od godziny jedenastej w poniedziałek 11 kwietnia do czternastej w sobotę 14 maja, około pięćdziesięciu tysięcy z pięćdziesięciu dziewięciu tysięcy miejscowych Tutsi zginęło od maczet na wzgórzach powiatu Nyamata w Rwandzie z rąk bojówkarzy interhamwe i sąsiadów Hutu, którzy zabijali codziennie od godziny dziewiątej do godziny szesnastej. Oto punkt wyjścia tej książki.”(s. 9).

Kiedy na rwandyjskich wzgórzach rozpoczynały się masakry Jean Hatzfeld, wówczas reporter dziennika Libération, informował  z Sarajewa o przebiegu konfliktu bałkańskiego. Skierowany przez redakcję na mistrzostwa świata w piłce nożnej w USA, odkrył rozmiary humanitarnej katastrofy oglądając telewizyjne wiadomości. Do Rwandy trafił dopiero latem ‘94, by relacjonować exodus około dwóch milionów Hutu, uciekających do Konga przed represjami FPR. Dla korespondenta z dwudziestopięcioletnim doświadczeniem w zawodzie pobyt okazał się przełomowy. Pogoń za chwytliwym newsem powodowała, że media wypaczały obraz ludobójstwa, uznając za ofiary tylko uciekających, a zapominając o błąkających się po buszu ocalałych. W relacjach nie pojawiały się ich świadectwa. Wyjechał z poczuciem porażki. Postanowił wrócić z innym nastawieniem, jako pisarz.

Od 2000 roku we Francji ukazują się kolejno „Nagość życia” (2000), „Sezon maczet” (2003) i „Strategia antylop” (2007). Kolejność istotna dla zrozumienia metody badawczej Hatzfelda, przyjętej przez niego hierarchii ważności/wartości oraz chronologicznego porządku relacji. Można tylko ubolewać, że polski wydawca powyższy układ odwrócił, dając pierwszeństwo ostatniej książce, poświęconej trudnej drodze pojednania narodowego po tym, jak skazani zaczęli opuszczać mury więzień. Ale i cieszyć się, że „Strategię antylop” poprzedził cenny wstęp pióra Olgi Stanisławskiej, tłumaczący koncepcję autora oraz że sukces publikacji („Strategia antylop” zdobyła nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego w pierwszej edycji konkursu) zachęcił Wydawnictwo Czarne do oddania w ręce polskich czytelników dwóch wcześniejszych części trylogii. „Sezon maczet”, opisujący ludobójstwo z perspektywy jego sprawców i ich krewnych, ma ukazać się na jesieni.

W „Nagości życia” Hatzfeld próbuje naprawić błędy dziennikarskiego świata. Podczas pierwszych wizyt w Rwandzie jest głęboko poruszony milczeniem ocalałych. W ich własnym gronie ludobójstwo dominuje wszelkie rozmowy, przed obcymi nie potrafią się otworzyć. Przeważa pogląd, że ci, którzy nie przeżyli zagłady, nie zrozumieją. Biali, inni Afrykanie, nawet Rwandyjczycy powracający z uchodźctwa z Ugandy.
Pisarz poświęca miesiące na żmudną pracę wysłuchiwania i spisywania relacji kilkunastu ocalałych ze wzgórz i bagien w okolicach Nyamaty w prowincji Bugesera. Urwane, pełne chwil zawahania, czasem mijające się z prawdą, następnie korygowane i uzupełniane opowieści łączy w spójną całość przeplataną reporterskim opisem krajobrazu Bugesery, domostw, plantacji i pól uprawnych, targowisk, barów, zwanych w tej części kontynentu kabaretem.

Oddaje głos wyłącznie ocalałym. To nie jednostronność ani subiektywizm, ale skuteczna obrona przez relatywizowaniem win jednych i cierpienia drugich. Na rozmówców wybiera młodych dorosłych, których dzieciństwo zakończyło się z nadejściem ludobójstwa, brutalnie rewidując życiowe plany i perspektywy. Trzydziesto-, czterdziesto-, pięćdziesięciolatków, których egzystencja dzieli się na przed, podczas i po masakrach. Trzy osobne życia. Zanim spadł samolot z prezydentem Habyarimaną na pokładzie, nim uzbrojeni w maczety sąsiedzi zaczęli wyciągać ich z domów, nim podpalili kościół, w którym się schronili, zgwałcili matkę, poćwiartowali rodzeństwo, Hutu i Tutsi żyli obok siebie, choć nie razem. Według Hatzfelda wielu zagranicznych etnologów i korespondentów stara się pomniejszać dzielące ich różnice. Międzyetniczne napięcie słabły i nasilały się zależnie od sytuacji politycznej. Zdarzał się wyzwiska, pobicie, nawet zbrodnie. Groźby eksterminacji. Tym jednak nikt nie dawał wiary.

Z opowieści ocalałych wyłania się obraz zbrodni dokonanej przez niemal całą populację Hutu nie z biedy, czy braku wykształcenia, ale „zwyrodnienia inteligencji”. Systematycznej, mechanicznej, barbarzyńskiej. Ponad 800 000 zabitych w ciągu 100 dni bez uciekania się do „wyrafinowanych” nazistowskich metod masowej eksterminacji. Niemal doskonałej. Według słów Innocenta Rwililizy, „gdyby rzezi nie opóźniały grabieże i uczty, sprawcy osiągnęliby cel.”(s.187). Odczłowieczającej. Pokryci błotem, okaleczeni fizycznie i psychicznie, odarci ze strzępów ubrań i godności Tutsi gotowi byli spędzić resztę życia w lesie niczym zwierzęta. Na bagnach nie ma miejsca na heroizm. Każdy walczy o ocalenie siebie samego. W codziennym szaleńczym biegu gubią się więzy krwi, obumierają uczucia. Primo Levi, włoski pisarz żydowskiego pochodzenia, więzień obozu w Auschwitz, podkreślał, że łatwiej zabija się istoty upokorzone, niż te, które mogą się bronić patrząc oprawcom w oczy. Dla Rwandyjczyków naturalne w kręgu cywilizacji zachodniej analogie z Holokaustem pozostają jednak nieczytelne. Historię narodu żydowskiego znają tylko z Biblii.

Nie ma powrotu do życia sprzed tragedii. „Gdy się przeżyło prawdziwy koszmar na jawie, nie dzieli się już jak wcześniej myśli na dzienne i nocne. Od czasu ludobójstwa czuję się ciągle ścigana, w dzień i w nocy.” – wyjaśnia Francine Niyitegeka (s. 39). Strach i brak zaufania. Upokorzenie i żal, że przed nimi tylko życie, które nie było im pisane. Tęsknota, której nie ukoją nawet na chwilę fotografie utraconych bliskich. Oprawcy „mieli obsesję na punkcie palenia albumów ze zdjęciami, tak by zmarli nie mieli już nawet prawa do wcześniejszego istnienia.” (s. 104).

Kilka lat po ludobójstwie, ocalali nie wierzą w pacyfistyczne hasła pokroju „Nigdy więcej” wypisywane przez zagranicznych gości w Miejscach Pamięci. Nie wierzą w uzdrawiającą moc rozmowy. W pojednanie. Lektura „Nagości życia” dostarcza aż nadto argumentów przemawiających za taką postawą. A ty czytelniku, wierzysz w przebaczenie? W pojednanie?

Bibliografia:
1. Jean-Paul Guetny, „Rwanda, retor sur un génocide”, interview de Jean Hatzfeld, Le Monde des Religions, http://www.scribd.com/doc/18243692/Rwanda-retour-sur-un-genocide-Interview-de-Jean-Hatzfeld-Le-Monde-des-Religions-janvier-2004
2. Amélie Petit , „Guerre et literature”, interview de Jean Hatzfeld, http://www.evene.fr/livres/actualite/interview-de-jean-hatzfeld-200.php
3. Pierre Michel, „L’impasse”, interview de Jean Hatzfeld, http://www.evene.fr/livres/actualite/interview-jean-hatzfeld-strategie-antilopes-977.php


03 sierpnia 2011

Podać rękę diabłu


Produkcja: Kanada
Rok produkcji: 2007
Oryginalny tytuł: Shake Hands with the Devil
Reżyseria: Roger Spottiswoode
Czas trwania: 107 minut
Obsada: Roy Dupuis, Owen Sejake, Jean-Hugues Anglade, Michel Mongeau, Deborah Kara Unger

Nie słabnie dyskusja tocząca się od dwóch miesięcy na łamach „Tygodnika Powszechnego” wokół książki Wojciecha Tochmana „Dzisiaj narysujemy śmierć”, ważna i ciekawa w kontekście pytania o bierność i ewentualną współwinę świadków ludobójstwa, obecnie przybierająca jednak postać ataków personalnych. W polskich mediach temat winy lub jej braku po stronie „białych” świadków tragicznych wydarzeń: mocarstw i byłych metropolii kolonialnych, organizacji międzynarodowych, w szczególności misji UNAMIR nigdy nie rozbudzał takich emocji, jak „zamach na świętość” Kościoła.

We Francji, Wielkiej Brytanii, USA czy Kanadzie w polemikę zaprzęgnięty został nawet przemysł filmowy. Powszechny w masowej świadomości obraz nieudolnych, zagubionych, niezdolnych do użycia broni żołnierzy sił pokojowych NZ dowodzonych przez gburowatego pułkownika Olivera (Nick Nolte), inspirowanego autentyczną postacią generała Roméo Dallaire’a to niezaprzeczalnie zasługa hollywoodzkiego „Hotelu Rwanda”.

Nie wchodząc w polemikę na temat postawy polskiego duchowieństwa podczas ludobójstwa, którą śledzić można na bieżąco oraz w nawiązaniu do zagadnienia subiektywizmu reporterów, filmowców i bezpośrednich świadków wydarzeń oraz wzajemnego obciążania się winą przez tych ostatnich, cenne wydaje się przypomnienie jednego z najbardziej znanych filmów, obok wymiennej już produkcji amerykańskiej oraz brytyjsko-niemieckiego „Shooting dogs”, których akcja rozgrywa się podczas masakry Tutsich w Rwandzie w 1994 roku.

„Podać rękę diabłu” to fabularna ekranizacja bestsellerowej autobiografii Kanadyjczyka Roméo Dallaire’a, głównodowodzącego misją UNAMIR od momentu jej utworzenia, aż po jego osobisty upadek. Jesienią 1993 roku błękitne hełmy pojawiają się w Rwandzie, aby nadzorować implementację porozumień pokojowych z Aruszy, kończących wojnę domową między zdominowanym przez Hutu rwandyjskim rządem a tutsyjską partyzantką Rwandyjskiego Frontu Patriotycznego. Film ciekawie ukazuje, jak początkowy entuzjazm i optymizm generała ustępował miejsca rozczarowaniu. Zaraz po przyjeździe, spoglądając na zachwycający krajobraz zielonych wzgórz wypowiada zdanie: „Nikt nie powiedział mi, jak może tu być pięknie….”, które w miarę rozwoju wydarzeń chce się dokończyć „i jak piekielnie mogło się stać.”

Już w pierwszych miesiącach misji przełożeni dowódcy ignorują ostrzeżenia o planowanej rzezi, apelują o ograniczenie kosztów. Wbrew sugestiom Dallaire’a mandat misji ulega zawężeniu. Wrażenie robią telefoniczne rozmowy z nowojorskimi zwierzchnikami, w których zarówno racjonalne, jak i emocjonalne argumenty generała rozbijają się o biurokratyczny mur obojętności. Niewielka grupa słabo uzbrojonych żołnierzy, którym pociski skończyłyby się już po kilkuminutowej wymianie ognia, staje się marionetką w rękach Rady Bezpieczeństwa.

W rolę Dallaire’a wcielił się gwiazdor kanadyjskiej kinematografii Roy Dupuis. Obaj wychowani w okolicach Montrealu, podobni fizycznie, posługują się angielskim i francuskim z tym samym akcentem z Quebeku, co jest istotne ze względu na pewien smaczek spod znaku klonowego liścia. Aby nie dyskryminować żadnej z kanadyjskich wspólnot językowych, aktorzy żonglują językami według tylko sobie znanej logiki, a czasami jej wbrew. Zadziwia scena, w której frankofon Dallaire prowadzi rozmowę z Francuzem Bernardem Kouchnerem po angielsku. Dwujęzyczność nie utrudnia jednak odbioru filmu.

Dallaire przyznał w wywiadach, że gra Dupuis zrobiła na nim duże wrażenie. Aktor wiarygodnie odtwarza postać silnego, zrównoważonego, nie pozbawionego wrażliwości dowódcy zobowiązanego do wypełniania rozkazów, którego rozdarcie między powinnością a moralnością doprowadza do załamania nerwowego. Ułożone chronologicznie sceny z Rwandy przerywane są rozgrywającą się po latach sesją terapeutyczną mającą przywrócić nawiedzanemu przez widma przeszłości wojskowemu chęć życia.

Żołnierze UNAMIR pod dowództwem Dallaire’a zdołali uratować około 30 tysięcy ludzi. Byli świadkami śmierci blisko miliona, przy biernej lub czynnej akceptacji ze strony wspólnoty międzynarodowej. Twórcom historii udało się stworzyć kilka wyjątkowo poruszających scen ilustrujących zdziczenie i okrucieństwo bojówek Interhamwe. Dramatyzm podkreśla doskonała muzyka Australijczyka Davida Hirschfeldera. Oglądając Dallaire’a liczącego zwłoki żołnierzy z belgijskiego kontyngentu czy stąpającego po kładce nad wypełnioną ciałami rzeką można zrozumieć jego późniejsze  rozbicie emocjonalne oraz obecne także w filmie zarzuty formułowane pod adresem Stanów Zjednoczonych, Francji oraz decydentów w ONZ, w szczególności ówczesnego Sekretarza Generalnego Boutrosa Boutrosa-Ghali.

„Podać rękę diabłu” to kilka puzzli, które pozwalają ułożyć kolejny fragment rwandyjskiej układanki. Zrozumieć, dlaczego ten czy inny „…doświadczony oficer, nie przyszedł w mundurze ONZ wesprzeć nas i bronić ludzi[1].” Rwanda to klęska i hańba całego świata zachodniego, który „ułatwiał ludobójstwo i do niego zachęcał[2]”. Roméo Dallaire odważnie wylicza winy innych, otwarcie przyznając, że czuje się współodpowiedzialny.



[1] Postaci ks. Stanisława Filipka oraz jego postawie podczas masakry w Gikondo, dzielnicy Kigali, został poświęcony jeden z rozdziałów książki Wojciecha Tochmana „Dzisiaj narysujemy śmierć.” Cytat zaczerpnięty z odpowiedzi ks. Stanisława Filipka na list Jerzego Mączki, będący reakcją na tekst Andrzeja Grajewskiego „Reporter i świadek” (Gość Niedzielny, nr 28), źródło http://kosciol.wiara.pl/doc/911516.Ludobojstwo-w-Rwandzie-polemika/2
[2] Roméo Dallaire dla dziennika Le Devoir, 13 grudnia 2003 r.